To miasto pełne luksusowych sklepów i nie zawsze udanych pop-artowskich rzeźb. Wcinające się w nie Jezioro Zuryskie stanowi naturalną oazę spokoju.
Zabudowa nie przekracza czwartego piętra, samochody przemieszczają się po drogach z szybkością 50 km/h. Wszyscy jadą z sznureczku, nie zdarza się żaden zygzakowiec. Poza tym ulice w centrum są raczej puste. Korki tworzą się co najwyżej na autostradach wylotowych z miasta.
Mieszkałem w dzielnicy o nazwie Witikon. położonej na jednym ze wzgórz okalających centrum miasta. Pośród przestronnych willi i góra dwupiętrowych domków można napotkać winnicę albo… stodołę. Jest również las. Szwajcarzy szczycą się tym, że zamieszkują w środowisku, które stara się jak najbardziej przypominać wieś. Ot, taka słabość sybarytów. Z Witikonu można zejść do miasta na piechotę, ale powrót na górę byłby harówką. Dlatego warto skorzystać z niedrogiego, ale sprawnego jak zegarki szwajcarskie transportu publicznego. Ze względu na drakońskie zasady parkowania w centrum, wielu mieszkańców dojeżdża do roboty autobusami. W całym mieście nie widziałem ani jednego nieprawidłowo zaparkowanego samochodu, a w autobusach zawsze panował rozsądny tłok. To znaczy, wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Zdaje się, że Szwajcarzy przeliczają natężenie ruchu ludzkiego i dopasowują do tego rozkład jazdy.
Szwajcarzy może i zarabiają kupę forsy, a po pracy jeżdżą nowymi samochodami, ale odżywiają się po dziadowsku. Na przykład klasyczne zuryskie śniadanie: na talerzu i okolicach znajdują się dwie parówy kłamliwie określane w menu mianem frankfurterek, narodowy przysmak w postaci ziemniaków z serem, trochę korniszonów i suszonej polędwicy. Koszt tego koszarowego posiłku to w przeliczeniu 150 złotych. Zupełny skandal.
Udałem się do rozrywkowego centrum, żeby podejrzeć jak wygląda nocne życie Zurychu. Knajpy i kluby znajdują się dość daleko od ulicy przy której stacjonują prostytutki, co dla miejscowej młodzieży może rodzić spore problemy, bo taksówek tu jak na lekarstwo. Spośród knajp wybraliśmy lokal tajski. Żona zaatakowała zupę curry z krewetkami, brat sushi, a ja noodlesy oznaczone w menu jako “paradise” lub jakoś podobnie. W sumie jadło było przyzwoite, dość mocno jednak przypominające rodzimą wietnamszczyznę.
Z przylegającego do uniwersytetu tarasu widokowego rozpościera się jeden z najlepszych widoków na Zurych. W kadrze widać dymiący komin. To położona w centrum miasta, chyba jedyna taka na świecie, spalarnia śmieci z zainstalowaną najnowszą technologią oczyszczania. To, co idzie w powietrze, jest ponoć całkowicie nieszkodliwe dla zdrowia. Spalarnia od razu na śniadanie pożera cały zapas zuryskich śmieci, więc żeby podtrzymać niezbędne procesy chemiczne, trzeba jej dostarczać więcej papu. W tym celu Zurych… importuje śmiecie z Niemiec! Wszystko jest tu przemyślane. Jeszcze ostatni rzut oka na panoramę Zurychu. Próbowałem zarejestrować ten moment i widok w pamięci, bo wiedziałem, że czekają podróże do kolejnych miast.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Mieszkałam w Szwajcarii kilka lat i bardzo się cieszę, że już nie muszę. Kraj piękny, ludzie mili, ale jednak ukryte są podskórnie rasizm i snobizm. Wszystko, co szwajcarskie najlepsze, nawet ludzie (wg nich). Każdy, kto przyjeżdża na chwilę, zachwala. Dłuższy czas ciężko wytrzymać.