W historii mocarstw istnieje niepisana zasada, że osoba utożsamiająca zadany narodowi wielki cios musi zginąć. Tak dla nauczki na przyszłość. I to bez względu na koszty.
Pamiętamy ostatnie polowania na Saddama Husajna czy Osamę bin Ladena. Jednak do czasu pojawienia się współczesnego terroryzmu terytorium USA zostało zaatakowane z zewnątrz tylko raz – za to w bardzo krwawy sposób. Miało to miejsce 7 grudnia 1941 roku na Hawajach, a celem ataku była baza marynarki wojennej, której nazwa tłumaczy się na polski jako Perłowa Przystań. Głównym odpowiedzialnym za ten atak media i wojskowi uczynili japońskiego geniusza strategicznego, admirała Isoroku Yamamoto.
Niecałe pół roku później Amerykanie po raz pierwszy postanowili dokonać odwetu. Wysłali zespół 16 bombowców B-25B Mitchell z zadaniem przeprowadzenia rajdu na Tokio. Misja została teoretycznie wykonana, jednakże jej efekt okazał się katastrofą. Zbombardowane cele nie miały strategicznego znaczenia, wszystkie maszyny zostały stracone, a większość pilotów, którzy schronili się następnie w Chinach, zostało przechwyconych przez poszukujących ich Japończyków i poddanych torturom, przy których rzeczy dziejące się w Guantanamo to zwykły jogging. Determinacja wyłapania załóg wroga była tak wielka, że cesarskie wojska zamordowały około 250 tysięcy cywilnych obywateli Chin, poszukując kryjących się na ich terytorium zbiegów.
Nastąpił cios za cios. Na początku czerwca admirał Yamamoto zaatakował USA po raz drugi. Wokół należącego do USA atolu Midway rozegrała się jedna z najważniejszych bitew II wojny światowej. Zwycięsko wyszli z niej Amerykanie, powstrzymując marsz Japonii po Pacyfiku i przechwytując inicjatywę w zmaganiach morskich. Była to zarazem pierwsza od 350 lat klęska floty japońskiej.
Po tej wiktorii przyszedł czas na kolejne uderzenie Amerykanów. Operacja nosiła znaczący kryptonim Vengeance, czyli „zemsta”, a jej celem było uśmiercenie Yamamoto. Wywiad dzięki podsłuchowi pozyskał informacje, że admirał wizytuje swoje armie w okolicach Wysp Salomona. Rankiem 18 kwietnia 1943 roku, dokładnie w pierwszą rocznicę rajdu na Tokio, 18 potężnych myśliwców P-38G Lightning wzniosło się do morderczego lotu z Guadalcanal. Dzień wcześniej prezydent Franklin Delano Roosevelt osobiście wydał ściśle tajny, jednoznacznie brzmiący rozkaz „get Yamamoto”.
Yamamoto podróżował na pokładzie ciężkiego bombowca Mitsubishi „Betty”. Spośród wysłanego na jego spotkanie szwadronu, cztery z myśliwców zostały oznaczone jako „killer squad” z misją bezpośredniego ataku na cel. Pozostałe maszyny miały stanowić oddział uderzeniowy na eskortę Japończyków. Operacja została zsynchronizowana idealnie. Gdy P-338 pojawiły się nad Wyspami Salomona, oczom pilotów od razu ukazał się wróg. Na wysokości około 2000 metrów leciały dwa bombowce, zaś nieco nad nimi w dwóch kluczach o kształcie litery V przemieszczało się sześć eskortujących je myśliwców Zero. Ze strony Amerykanów akcję przez radio koordynował lecący w odwodzie major Mitchell. Nakazał, żeby znajdujący się z tyłu piloci uderzyli na Zera, zaś porucznikowi Reksowi T. Barberowi, wspomaganemu przez kapitana Thomasa Lanphiera wydał rozkaz, by to oni zestrzelili Yamamoto. Japończycy dostrzegli zagrożenie, gdy wróg znalazł się w odległości około 500 metrów i natychmiast zaczęli działać. Myśliwce zawróciły i ruszyły na Amerykanów, podczas gdy bombowce zanurkowały w stronę ziemi. Jeden z nich odskoczył w stronę lądu, drugi skierował się nad ocean.
Barber nie wiedział, w którym z dwóch Mitsubishich znajduje się admirał. Ruszył za tym uciekającym nad dżunglę, ale maszyna zniknęła mu z pola widzenia. Gdy Barber odzyskał kontakt wzrokowy z celem, znalazł się tuż za ogonem japońskiego samolotu. Potężne karabiny M2 Browning kalibru 12,7 milimetrów otworzyły ogień, koncentrując go na prawym silniku bombowca. Lanphier również przyłączył się do ataku, dziurawiąc kolejnymi kulami pokład Mitsubishiego. Po chwili z silnika bombowca zaczął lecieć czarny dym. Maszyna straciła stabilność i wiadomo było, że raczej nie da rady wodować. Japoński pilot wykonał manewr, próbując najwyraźniej staranować Barbera, ale ten uskoczył. Widać było jak Mitsubishi zostawiając za sobą czarną smugę, obniża lot ku dżungli. Barber nie widział samego impaktu, ale założył, że maszyna nie ma szans na ratunek, i odbił ku oceanowi, by ścigać drugi bombowiec. Ten, ostrzeliwany przez pozostałych amerykańskich pilotów, płonąc, zdołał wodować. Lightningi zaczęły się wycofywać, zwłaszcza że japońskie Zera coraz mocniej je ostrzeliwały. Jeden z Lightningów z pierwszej czwórki, postrzelony, roztrzaskał się o powierzchnię oceanu. Z kolei Barber otrzymawszy prawie 150 trafień, wracał podziurawiony jak sito, a mimo w pełnej gotowości bojowej.
Następnego dnia australijski patrol odkrył w dżungli wrak bombowca. Był to surrealistyczny widok. Yamamoto wraz z fotelem został wyrzucony z kabiny. Spoczywał martwy, z dłonią kurczowo zaciśniętą na klindze wiernej katany, zupełnie jakby chciał skrócić o głowę swoich oprawców. Teoretycznie miałby szansę przeżycia zderzenia z ziemią, gdyby tylko nie otrzymał trafienia kulą w szczękę. Nabój przeszedł przez czaszkę i wyszedł w okolicy prawego oka, czyli admirał prawdopodobnie nie żył już przed uderzeniem w drzewa.
Amerykanie po otrzymaniu tej wiadomości ucieszyli się, że cel operacji Vengeance został osiągnięty. Oficjalnie nie mogli jednak niczego ogłaszać, ponieważ pod żadnym pozorem nie wolno było ujawnić informacji, że rozszyfrowują depesze Japończyków. Zaczęła się więc akcja dezinformacyjna mająca stworzyć wrażenie, że zestrzelenie Yamamoto stanowiło dzieło przypadku. Wszyscy piloci biorący udział w akcji zostali wycofani do USA i trzymani z dala od mediów.
Ponieważ z drugiego Mitsubishiego większość załogi uratowała się, trzeba przyznać, że Amerykanie mieli szczęście. Pozostała do dziś wątpliwość, czy aby na pewno to Barber zastrzelił Yamamoto. Wrak „Betty” wciąż spoczywa w dżungli i stanowi atrakcję turystyczną.
Źródło grafiki: (P) Piotr Mańkowski
Zastanawiam się skąd tak rozbieżne opinie na temat admirała Yamamoto. Z wykładów (prof. Erick Grove) pamiętam, że to właśnie Yamamoto parł do tej wojny bardziej niż kto inny. Pobyt w USA utrwalił w nim opinię że Amerykanie to naród pozbawiony honoru, odwagi i waleczności który nie podejmie ryzyka konfrontacji nacją wojowników za jaki uważał Japończyków. Jeszcze przed samym atakiem wyrażał opinię, że wystarczy że w Pearl Harbor zatopiony zostanie jeden (sic!) pancernik i Jankesi z podkulonymi ogonami zaakceptują nowe status quo na Pacyfiku. Jego ocena sytuacji była niezbyt trafna żeby nie powiedzieć wprost że był jak wszyscy ówcześni Japońscy decydenci zadufanym megalomanem. Muszę się spytać profesora o co chodzi bo nie po raz pierwszy spotykam się z takimi bzdurami ale wydaję mi się że to mass media po wojnie próbowały zrobić z niego bohatera, taki ostatni głos rozsądku niezbyt roztropnego społeczeństwa. Yamamoto nigdy nie wypowiedział słów „Obudziliśmy olbrzyma, który będzie teraz żądny zemsty” ani nic podobnego.
Jestem po wykładzie. Probesor Grove był łaskaw poświęcić część na kwestię roli Admirała Yammamoto w przygotowaniach do wojny ze Stanami Zjednoczonymi, roli jaką odegrał i legendzie jaka się wytworzyła po zakończeniu wojny. Żeby nie przeciągać tematu potwierdził to co pisałem wcześniej. Książkę którą polecił można dostać na Amazonie. „The Attack on Pearl Harbor: Strategy, Combat, Myths, Deceptions”. Autor Alan Zimm rozprawia się z mitami, między innymi rzeczonego Admirała. http://www.amazon.com/Attack-Pearl-Harbor-Strategy-Deceptions/dp/161200010X/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1366996651&sr=1-1&keywords=Alan+zimm Bajarz, opowiadacz który za punkt honoru postawił sobie obronę Admirał był Mitsuo Fuchida. Bardzo często cytowany, zwłaszcza w analizie bitwy o Midway. Okazało się że delikatnie muwiąc mijał się prawdą a trzeba pamiętać że np. Flisowski opisywał bitwę o Midway w oparciu o jego relację, jak zresztą prawie wszyscy w tym czasie. http://en.wikipedia.org/wiki/Mitsuo_Fuchida Jeszcze sporo wody upłynie kiedy wejdą do powszechnego obiegu w kręgach akademickich książki pisane w oparciu o najnowsze ustalenia. Dajcie znać jak w Polsce jakiś akdemik na wykładzie powie że nie było czegoś takiego jak 'Plan Schlieffena’. Na zachodzie powoli do tego dojrzewają 🙂
Gdy się pomyśli o metodach działania Japończyków, to trochę zaczynam rozumieć Trumana. To był naród bardziej zdziczały od bolszewików.
Winien był nie ten, kto zapewniał, że w PH będą lotniskowce, ale ten, kto wpadł na pomysł ataku. Owszem, lotniskowców nie było i później odegrały one kluczową rolę w bitwie na Morzu Koralowym (Lexington) i pod Midway (Enterprise). Co by jednak się stało, gdyby lotniskowce były w bazie podczas ataku? Pewnie zostałyby zniszczone. Co by to zmieniło? W dużym uproszeniu – nic. Istotny był potencjał przemysłowy a nie zniszczenie (lub nie) dwóch lotniskowców. Po Midway, gdzie Japonia straciła cztery lotniskowce, wojna była już dla nich praktycznie przegrana. Gdyby USA straciły te dwa lotniskowce w PH, wojna potrwałaby o rok dłużej. Czy Japonia była stanie zaatakować amerykańskie stocznie i fabryki? Tak, była – za pomocą balonów z doczepionymi ładunkami, licząc na to, że Amerykanie poumierają ze śmiechu.