Sięgnąć do najgłębszych wspomnień z dzieciństwa, żeby przypomnieć nieistniejącą już rzeczywistość. To najwspanialsze, co można zrobić.
Wskrzesić świat mediów późnej komuny, gdy poznawaliśmy, że poza telewizją wyrastają zupełnie nieznane zjawiska. Lub przynajmniej nam, młodym wówczas, nieznane. Najważniejszym z tych światów było dla mnie kino. To w nim można się było wcielać w skórę innych dużo wcześniej niż nastąpiło to w grach komputerowych.
Pierwszym filmem, jaki zobaczyłem na dużym ekranie był Terror Mechagodzilli, zaliczony podczas wycieczki szkolnej. W sumie nic specjalnego, poza traumatyczną sceną zastrzelenia pewnego człowieka w lesie za pomocą laserów. Pierwszy film i od razu śmierć, realna, należąca do konkretnej osoby, a nie komedianta przebranego w gumowy gadzi kostium z suwakiem na plecach. Zaraz potem zmiotły mnie Gwiezdne wojny w zdezelowanym warszawskim kinie Elektronik, gdzie wystające z foteli druty lekko przeszkadzały w seansie, oraz Komandosi z Navarony w Feminie z pierwszym w życiu widokiem nagich piersi należących do Barbary Bach.
Najlepsze jakościowo projekcje oglądało się w Relaksie i Skarpie. Oba te kina już nie istnieją. W Relaksie rzędy krzeseł przypominały stopnie piramidy. Gdyby się ktoś potknął na schodach, mógłby polecieć na sam dół w ciągu kilkunastu sekund. Te schody pełniły czasem nietrywialną rolę. Gdy na najbardziej oczekiwane projekcje, jak choćby Imperium kontratakuje zabrakło biletów, kasy Relaksu sprzedawały dodatkowe, z informacją, że chętni mają sobie szukać miejsca na schodach właśnie. Z takiej pozycji, z bolącą kością ogonową oglądałem przerażające zamrażanie Hana Solo.
W powodzi kina rozrywkowego raz na jakiś czas trafiały tam filmy dziwne, mówiąc oględnie. Pewnego razu wybrałem się do Skarpy na kolejnego Nieśmiertelnego lub Obcego, a tam zastałem Szalonego Megsa z Robertem De Niro. Rzecz okazała się opowiadać o życiu wietnamskiego weterana, ale nikt tu do nikogo nie strzelał ani nie następowała żadna inwazja z kosmosu. Jakoś wytrzymałem do końca z taką oto wszakże myślą, że nie powinno się oszukiwać ludzi, puszczając im w świątyni rozrywki dramaty społeczne czy kino wymagające odczucia bólu świata. Do tego służył przecież Iluzjon.
Powstał w marcu 1956 roku. Działał w różnych lokalizacjach, aż wreszcie na początku 1984 roku pojawił się w rządowym kwartale pod adresem Wspólna 4. Obok stały ministerstwa, urzędy i inne opustoszałe w weekendy gmaszyska. Gdy się tamtędy szło na popołudniową projekcję, mijało się dzielnicę duchów. Na jednym z domów znajdował się klimatyzator z wiatrakiem przypominającym ten z Harry’ego Angela. Gdzie indziej był zjazd do parkingu, z którego nigdy nie widziałem, żeby wyjeżdżał jakikolwiek samochód. A może to nie był parking? W każdym razie sama atmosfera miejsca okalającego wrota Iluzjonu skłaniała do zadumy, stwarzała dobre przygotowanie do konfrontacji z goliatami kina.
Iluzjonem rządziła Anna Kozanecka. Po latach spotkałem ją na rozmowie kwalifikacyjnej w Polsacie, gdzie odpadłem na ostatniej prostej, zagięty pytaniem o obliczenie podatku od proponowanego przez siebie wynagrodzenia. Gdybym przeszedł, byłbym zapewne jej podwładnym. Ja, czyli człowiek „pokolenia Iluzjonu”, jak sama powiedziała.
Puszczano tu czarno białą kopię Ostatniego tanga w Paryżu, otwierającego się powalającą sceną, w której Marlon Brando, spacerując obok jadącego wiaduktem metra, zatykał uszy, pokazując jak bardzo ma dość życia. Zobaczyłem Final Countdown o lotniskowcu, który cofnął się w czasie do ataku na Pearl Harbor. Plus retrospektywy Hitchcocka czy Francoisa Truffauta. Zderzyłem się też po raz pierwszy z Obywatelem Kane, czyli opowieścią o sankach z dzieciństwa, oraz niesamowitym Trzecim człowiekiem. Anna Kozanecka wydawała nawet comiesięczną gazetkę z programem, opisującą prezentowane filmy. W dobie przedinternetowej, gdy jedyne rozsądne źródło wiedzy stanowił Słownik reżyserów filmowych, drukowane przez Iluzjon gazetki kolekcjonowało się jako podręczne kompendium wiedzy o kinie.
Najtrudniej było się dostać na piątkowe projekcje o 20:00. Wówczas często w programie pojawiały się dwa hity: Absolwent oraz Lot nad kukułczym gniazdem. Kasę uruchamiano jakoś w okolicy 14:00 i od razu kolejki po bilety na wieczór zaczynały się wić, ciągnąc serpentynami z pięćdziesiąt metrów.
Iluzjon posiadał swoje legendy. W pierwszym rzędzie zawsze zasiadał łysy jegomość w okularach, który na projekcje przybywał z czarną walizeczką. Co w niej miał? Czasem wyjmował z niej kanapki, ale zapewne było tam coś jeszcze. Z kolei w ostatnim rzędzie zajmował miejsce świętej pamięci krytyk filmowy Jan Olszewski. Stałą bywalczynią była również starsza pani, która nieustannie szeleściła foliowymi torbami.
Stary Iluzjon zlikwidowała będąca wówczas ministrem budownictwa Barbara Blida. Miano go przekształcić w składnicę map. Kino, z zupełnie nową kadrą i inną koncepcją programową, reaktywowało się po kilku latach na ulicy Narbutta. Zdaje się, że do dzisiaj funkcjonuje. Nie byłem tam ani razu i nie zamierzam się wybierać. Dla mnie Iluzjon zamknął się we wspomnieniach z tej starej lokalizacji. To trochę tak jakby odpalać Jumping Jacka po to, by zliczyć na palcach obu dłoni wszystkie piksele występujące w tej grze i zaśmiać się jak bardzo się było naiwnym grając w coś takiego. Pewne wspomnienia lepiej po prostu zachować nietkniętymi.
Gdy ostatnio przechodziłem Żurawią, po jednej stronie ulicy namierzyłem podobnież najlepsze sushi w mieście, a z drugiej – przebudowane wrota Iluzjonu, gdzie wielkie metalowe drzwi zalepiono betonem. Trzeba podejść od drugiej strony, od wspomnianych ministerstw, by zobaczyć wciąż istniejące filary, pod którymi się przechodziło, by wniknąć do innego świata. Co prawda na dwie godziny tylko, ale za to z jaką mocą wrażeń.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski