Według legend, wampir, żeby wejść do domu, musi najpierw otrzymać zaproszenie. I tak w 1931 r. szef Universalu zgodził się otworzyć przed Draculą wielkie salony.
Powody takiej decyzji były poważne. Już bowiem od 1927 r. na deskach Broadwayu wystawiano sztukę według powieści Brama Stokera, ściągającą rzesze publiczności. Autorami byli John L. Balderston i Hamilton Deane, zaś główną rolę grał mało znany węgierski aktor Bela Lugosi. Gdy reżyser Tod Browning kompletował obsadę do wersji filmowej, naturalnym wyborem wydawał się właśnie Lugosi. Mimo że potem przez dwie dekady zagrał więcej postaci szalonych naukowców niż jakikolwiek inny aktor w historii kina, do końca życia miał być kojarzony z Draculą. Często mówiono o nim jako o nadekspresyjnym cudzoziemcu. Sposób w jaki wypowiadał legendarne kwestie – „Jestem Dracula” na powitanie Jonathana Harkera czy „Oto dzieci nocy” zachwycając się pięknem wilków – do dziś robi wrażenie. Może nie tyle przeraża, ile pozostawia wrażenie niezwykłości, do czego bez wątpienia przyczyniła się osobowość samego Lugosiego. Stał się symbolem horroru i nie ma sensu dyskutować o tym czy był dobrym, czy słabym aktorem. On po prostu był Draculą. Co ważne i bardzo charakterystyczne, Lugosi, podobnie jak Boris Karloff, który w tym samym 1931 r. zagrał Frankensteina, był aktorem charakterystycznym. Lugosi miał duży nos i hipnotyczne spojrzenie, Karloff był bardzo postawny i miał wysokie czoło.
Legendarna wręcz jest nienawiść, jaką darzyli siebie nawzajem obaj ci aktorzy. Po raz pierwszy udało się Universalowi obsadzić ich razem w Czarnym kocie z 1934 roku. W tym filmie obaj się ze sobą nie patyczkowali — kończyło się tym, że Lugosi obdzierał ze skóry Karloffa!
Do wyglądu dochodził specyficzny styl chodzenia i gesty, co powodowało, że obaj w naturalny sposób zostali przyporządkowani do horroru. Karloff grywał jeszcze tylko gangsterów, zaś Lugosi poza filmami grozy nie występował w żadnym innym repertuarze. Aczkolwiek gwoli sprawiedliwości należy dodać, że twarz Draculi mogła być zupełnie inna. To legendarny Lon Chaney był głównym kandydatem do roli wampira i gdyby nie jego spowodowana rakiem płuc śmierć w 1930 r., Bela Lugosi zapewne nie przywdziałby na ekranie czarnej peleryny.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Bela Lugosi. Zakochałam się w tym aktorze. Jest on odtwórcą tytułowej roli, oczywiście. Spójrzcie na jego twarz! Dość komiczny z dzisiejszego punktu widzenia efekt dawały światła walące mu prosto po oczach w momencie zbliżeń, ale to, jak on gra twarzą, jest zachwycające. I nie tylko twarzą, również głosem i gestem. Jego charakterystyczna peleryna i to, co z nią robi, bardzo się kojarzą z wizerunkiem Draculi.
Był Draculą tylko wtedy gdy pozwalali na to widzowie. Gdy ich łaskawość prysła, Bela stał się żałosny. Przykro patrzeć jak uwija się u Wooda i pokrzykuje BEWAAAARE, a potem naśladuje gesty wampira.
Istnieją aktorzy, których życie oplecione jest taką pajęczyną niedopowiedzeń i plotek że nikt nie wie co jest prawdą a co fałszem wszyscy znają pięć różnych wersji historii. Życie i kariera Beli Lugosiego to właśnie taka biografia. Tak więc zacznijmy od tego, że Bela Lugosi nie był Amerykaninem tylko emigrantem z Węgier. Nie nazywał się wcale Bela Lugosi ale Bela Ferenc Dezso Blasko, nazwisko Lugosi pojawiło się u niego po raz pierwszy jeszcze na Węgrzech kiedy skorzystał z niego jako pseudonimu scenicznego. Wzięło się od miasta Lugoj (w Siedmiogrodzie) gdzie wychował się Bela – należał do 11% mniejszości zamieszkującej to przede wszystkim rumuńskie miasteczko. Jak często w ciężkich czasach bywało włóczył się po całych Węgrzech grywając to tu to tam, aż trafił na deski Węgierskiego Teatru Narodowego. Choć po przyjeździe do Hollywood twierdził, że był jego gwiazdą i podporą biografowie wskazują, że raczej trudno uznać go za gwiazdora. Podobnie jak wielu mieszkańców ówczesnych Austro-Węgier trafił na front pierwszej wojny światowej, którą potem wspominał jako wydarzenie traumatyczne i pozbawione sensu. Kiedy powrócił do grania w Teatrze Narodowym w Budapeszcie dostawał większe role – między innymi Jezusa Chrystusa w Pasji którą w 1917 roku wystawiano w węgierskiej stolicy.
Dracula i Frankenstein zostały zainspirowane życiem. Badacze różnią się w opiniach, na kim Bram Stoker wzorował Draculę. Pierwszy obóz twierdzi, iż na postaci aktora Henry’ego Irvinga, który przez wiele lat był najbliższym przyjacielem i mentorem pisarza. Drugi – że wzorcem miał być żyjący w XV wieku w Transylwanii rycerz i dostojnik Vlad Palownik, mający w zwyczaju nadziewanie swych wrogów (rzecz oczywista, żywcem!) na pal. Choć sam Stoker utrzymywał, że bezpośrednią inspiracją do napisania powieści o wampirach była lektura Carmilli Sheridana Le Fanu i sen, jakiego po niej doznał, to niewątpliwie charakter i szkic postaci zaczerpnął z życia. Najprawdopodobniej połączył cechy mitycznej postaci historycznej z apodyktycznym, wyniosłym charakterem Irvinga. Także Mary Shelley sama z siebie nie wymyśliła postaci Frankensteina. Zanim w 1818 roku zjawiła się w willi Deodato, by rywalizować z Byronem i jego przyjacielem, doktorem Polidorim w konkursie na najlepsze opowiadanie, w wyniku którego powstał Frankenstein, bawiła w szwajcarskim muzeum marionetek. Oglądała tam mechaniczne kukły, które potrafiły nawet pisać! Zostało również potwierdzone, że Shelley bardzo interesowała się pracami zmarłego w 1798 roku włoskiego fizyka Luigiego Galvaniego. Prowadził on między innymi eksperymenty na martwych żabach, podłączając do nich katody z prądem i obserwując, jak się poruszają. Pewnego dnia przeprowadzał podobny eksperyment, tyle że na stół trafił powieszony godzinę wcześniej nieszczęśnik…