Dotrzeć do Sztokholmu nie jest trudno, ale nie dać się złoić na miejscu – to już sztuka. Warto jednak zaryzykować, żeby zobaczyć takie magiczne miejsca jak Riddarholmen.
Jest to nabrzeże z widokiem na zatoczkę i odległe osiedla. Teoretycznie w samym środku miasta, a jednak ukryte, mało odwiedzane przez turystów. Szedłem przez puste place obok kościoła, by w ciszy wyjść na ową panoramę. To magiczny moment, w którym poczułem się jak w wirtualnym środowisku jakiejś gry 3D.
Mieszkałem w robotniczej dzielnicy Bromma, położonej jakieś 8 kilometrów od centrum. Hotele są tu tańsze (rezerwowałem przez Turez, a nie coraz droższy Booking), tyle że mają za mocną klimatyzację i łatwo się przeziębić. W ogóle pogoda w Sztokholmie jest dość zdradliwa. Niby świeci słońce, ale jednocześnie ciągle wieje przenikliwy wicherek znad morza. Spacerując porankiem po centrum, ma się piękne widoczki, trzeba tylko uważać na gardło.
Ichniejsze Stare Miasto różni się od warszawskiego głównie cenami. Zapomniałem na moment o diecie i poszedłem na pizzę. Siadłem, sączyłem colę i czekałem na kelnerkę z tacą. Nagle z zaplecza rozległo się dźwięknięcie kuchenki mikrofalowej. O żesz ty w paszczę jeża – to moja hawajska! Za pięćdziesiąt złotych dostałem odgrzewanego wióra z marketu. Poza widokiem Starego Miasta i kilku otaczających go reprezentacyjnych dzielnic, miałem wrażenie, że Sztokholm ma w sobie coś z oryginalnej nazwy (“wyspa kłód”). Jest po prostu miastem robotniczym, pełnym gomułkowskich czteropiętrowców, kominów, różnorakich zakładów oraz mnóstwa betonu.
Pamiętacie Erasure? Andrew Bell złapał HIV-a, a Vince Clark – żonę i dziecko! Mniejsza o ich losy. Śpiewali kiedyś znakomity kawałek “Blue Savannah”, w którym padło pamiętne zdanie “my home is where my heart is”. Być może to był cytat, ale zapamiętałem go właśnie z tej piosenki. W Sztokholmie czułem się jak w domu tylko w Riddalholm i na wschodnim brzegu Gamla Stan, skąd można było oglądać promy skąpane w świetle księżyca.
Sztokholm jako jedyne szwedzkie miasto posiada metro. Czyste, bynajmniej nie zatłoczone, świetnie opisane. Na każdej stacji jest anglojęzyczny człowiek potrafiący doradzić jak dojechać do danego miejsca. Raz mi pomagał siedemdziesięcioletni człowiek (“I speak a little bit”), innym razem policja szła kilkadziesiąt metrów, żeby sprawdzić ze mną rozkład jazdy. Podobnie jest na drogach, gdzie nie słychać klaksonów ani nie widać chamstwa. Pod względem kultury i uprzejmości Szwedzi biją inne nacje na głowę.
Dosłownie trzy kilometry od centrum można napotkać bukoliczne klimaty. Na wschodnich wyspach Sztokholmczycy zafundowali sobie wieś, pełną drewnianych płotków, chałup i drzew. Wąskimi alejkami biegają miłośnicy joggingu, szerszą dróżką przemyka jedyny dojeżdżający tu autobus linii 69, a czas zwalnia.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Wbrew pozorom naprawdę warto zwiedzić Sztokholm. Sęk w tym, że w zupełności wystarczy 1 dzień, żeby zobaczyć wszystkie najbardziej interesujące miejsca. Polecam kartę sztokholmską. Jeśli dobrze zaplanuje się, można upakować zwiedzanie za 3-krotną wartość karty. Największą atrakcją jest jednak wg mnie zamek Gripsholm leżący nieopodal. Tam można się poczuć jakby zwiedzało się w Polsce. Kto był, ten wie, co mam na myśli.