Wybudzony w dryfującym transportowcu kosmicznym, bez pamięci kim jesteś, ani co tu robisz, zdajesz sobie sprawę, że dalej może być już tylko lepiej.
Statek trafił w rój meteorytów i komputer pokładowy awaryjnie cuci zahibernowaną załogę, aby manualnie odzyskała kontrolę nad sytuacją. Problem w tym, że ludzi cierpią na zanik pamięci. Nie tylko nie pamiętają swoich imion, ale też nie wiedzą jaka jest ich funkcja na statku. Aby funkcjonować nazywają się od kolejności wybudzenia. Jedynka to młody, przystojny z sumieniem. Dwójka jest dobra z komputerami. Trójka to maniak z obsejsą na punkcie broni palnej. Czwórka jest specem od wschodnich sztuk walki, a samurajskie miecze zdają się być przedłużeniem jego rąk. Piątka jest jakiegoś rodzaju medium, ma wizje. Szóstka jest niczym rottweiler, wielki, silny i spokojny.
Na statku jest zaawansowany android, maszyna która do złudzenia z wyglądu przypomina człowieka, a przewyższa go siłą oraz możliwościami obliczeniowymi. Mimo to, jej twórcy zostawili takie ewidentne niedoróbki jak zamykanie oczu podczas zdalnego dostępu do danych czy skokowe czy maszynowe ruchy podczas wstawania z leżanki. Dla pewności android zupełnie niepotrzebnie mówi nieco drętwą składnią i ma tatuaż w rodzaju kodu kreskowego w widocznym miejscu na szyi. Widzowi trzeba podać kawę na ławę kto jest organikiem, kto syntetykiem, tu mocno nadmiarowo.
Pilot „Ciemnej materii” daje nadzieje, że serial będzie ciekawy, szczególnie końcówka rozbudza apetyt. Na początku rozgrywa się naturalny proces ustalania hierarchii w grupie. Równolegle każdy członek załogi odkrywa swoją pamięć ciała, jakie miał umiejętności przed amnezją. Następnie dla dalszego uwikłania akcji, okazuje się, że pamięć statku, tak jak pamięć ludzi, została wymazana. Choć jest światełko w tunelu, bo android potrafi częściowo odzyskac utracone dane. A potem wszystko to, co wydawało nam się, że wiemy, burzy się niczym domek z kart.
Od strony technicznej serial nie odbiega od przyzwoitej średniej, choć niewątpliwie wpada w głęboko wyżłobione koleiny kanonu SF. Sam statek mocno inspiruje się konstrukcją znaną z serialu Firefly, jest pękaty, obły, nieregularny, nie dałoby się tym latać w atmosferze, dlatego na powierzchnię wysyła się szalupy, pody. Wewnątrz widzimy wielkie puste przestrzenie, nietypowe jak na transportowiec, który można byłoby się spodziewać w dalszą trasę wybierałby się wypakowany pod sufit. Wszystkie drzwi są jak to w SF rozsuwane automatycznie, z obowiązkowym, dobrze znanym efektem dźwiękowym stękających siłowników hydraulicznych. Jak już marnowalibyśmy energię na rozsuwanie drzwi, to prawdopodobnie zrobilibyśmy to tak, żeby działały cicho, a nie ciągle „skrzypiały”. A w czasie protokołu zagrożenia, polegającego na tracenia przez statek powietrza, komputer pokładowy by je pewnie automatycznie ryglował, żeby chronić załogę. Statek dryfuje, teorertycznie nie powinno być grawitacji. Kiedy gwałtownie rusza, żeby usunąć się z zagrożonego obszaru, załoga nie odczuwa nawet najmniejszego zaburzenia równowagi. Twórcy sprytnie wybrnęli z tej mielizny, pokazując jak na chwilę sztuczna grawitacja oraz pochłaniacze inercyjne przestają działać.
Źródło grafiki: Prodigy Pictures
Kanadyjski „Dark Matter”. Wat da fuck? Kto wymyślił, by w dzisiejszych czasach wyrzucać szmal na klon klimatu rodem z przełomu wieków? O ile był czas, że „SG” Universe” oglądało się fajnie, o tyle podobny klimat dziś ssie straszliwie. 2/10 (za ładne oczy Jodelle Ferland).