Miłośnicy Nieznanego zamieścili zestawienie najbardziej tajemniczych zdarzeń w historii Ziemi. Dobrze, że nie żyjemy w czasach, gdy nastąpiło to, co uznano za numer jeden.
Zdaniem autorów wydarzeniem budzącym największą grozę i zastanowienie jest ponad 20-krotny wzrost promieniowania gamma w okolicach 774 roku naszej ery, czego ślady odkryto w słojach najstarszych drzew. We wzmiankowanym roku pojawia się 1,2% więcej izotopu węgiel-14. Pierwotne badania prowadzono w Japonii, jako materiał doświadczalny wybierając drzewa iglaste o nazwie kryptometria z rodziny cyprysowatych. Te same wyniki osiągnięto, prowadząc badania w innych częściach świata.
Oznacza to, że w Ziemię uderzyło wówczas potężne promieniowanie. Jaka była jego proweniencja? Najprostszym wyjaśnieniem mógłby być wybuch supernowej, jednak współcześni astronomowie nie odnaleźli żadnego kandydata na to miejsce. Pojawił się za to inny ślad, prowadzący do starych anglosaskich kronik. W opisie roku 774 pada tam w drugim zdaniu: „Na niebiosach po zachodzie słońca pojawił się czerwony krzyż, Mercjanie starli się z ludźmi z Kentu pod Otford, a wspaniałe węże były widziane w południowych krainach”. Przejrzenie kroniki nie wskazuje na wysyp żadnych cudownych zdarzeń w innych latach. „Red crucifix” to coś mocno zastanawiającego.
Astronom Geza Gyuk tłumaczy czerwony kolor zjawiska tym, ze owa – jego zdaniem – supernowa znajdowała się w momencie rozbłysku za słońcem. Stąd jej rozmyty kolor, a położenie było takie, że ludy z południowej półkuli nie były w stanie jej dokładnie dostrzec. Dzisiaj nie pozostał już ślad po dawnych gościu ziemskich nieb. Trudno powiedzieć, jakie szkody obecnie mógłby w ziemskich sieciach komunikacyjnych wyrządzić nagły wzrost promieniowania gamma. Dla wszystkich dobrze się stało, że także 1243 lata temu źródło emisji promieniowania było relatywnie daleko oddalone od Ziemi.
Burza magnetyczna z 1859 roku, największa, jaką współcześnie odnotowano, zarejestrowana przez angielskiego astronoma Richarda Carringtona, wydaje się tylko niewinnym żartem w porównaniu ze strumienie energii wyemitowanym w 774 roku. Gdyby do takiego wyładowania energii doszło we współczesnych czasach, rozpoczęłaby się prawdopodobnie apokalipsa, jakiej nie wyobrażali sobie pisarze SF. Padłyby sieci energetyczne, zdechłby internet, ale co więcej – doszłoby prawdopodobnie do wymazania danych z dysków twardych i baz danych, czego konsekwencje byłyby katastrofalne. Nie mogłyby wystartować samoloty, sklepy nie mogłyby sprzedawać towarów, a autostrady zrobiłyby się w nocy mroczne jak jaskinie.
Majowie prognozowali nadejście ostatecznego słońca, zwiastującego koniec świata na grudzień 2012 roku. Nie pomylili się zbyt wiele. Krążąca po ziemskiej orbicie, wyposażona w aparaturę do badania promieniowania sonda STEREO Ahead zarejestrowała z kilkunastogodzinnym opóźnieniem, że 23 lipca 2012 roku nastąpił największy w nowożytnej epoce tak zwany koronalny wyrzut masy, który tylko cudem minął Ziemię i pomknął dalej w kosmos. Nastąpił na niewidocznej z Ziemi stronie gwiazdy, więc gdy STEREO wychwytywała jego pozostałości, ich siła nie zagrażała już naszej planecie, ponieważ największy strzał poszedł w inną stronę. Gdyby trafił w Błękitną Planetę, oznaczałoby to opisany wcześniej armagedon. Na szczęście Majowie mylili się. W swoim okresie klasycznym załapali się też na rok 774, więc być może wiedzieli też coś o niszczycielskiej mocy kosmosu z obserwacji i doświadczenia.
Alternatywna próba wyjaśnienia zjawiska
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Stawiałbym, że to był mocny wybuch słoneczny. Życia na Ziemi by nie powalił, ale spowodował różne mutacje.
Żadnych znanych mutacji nie spowodował. To było coś zdolnego uszkodzić współczesne sievi komunikacyjne, nic więcej.
Nic supermocnego to nie było, bo inaczej by załatwiło istniejące już wówczas rozumne cywilizacje, ewentualnie spowodowało jakieś znaczące mutacje.