Był największą szychą w Hollywood, człowiekiem, który kreował i strącał gwiazdy z firmamentu. A potem sam został strącony. Kto dziś jeszcze pamięta o Michaelu Ovitzu?
To, że urodził się w żydowskiej rodzinie w Chicago oraz że karierę rozpoczynał jako oprowadzacz wycieczek po Universal Studios, można teoretycznie pominąć, aczkolwiek ten pierwszy element zdaje się mieć pewne znaczenie, gdyż gniew dawnych kolegów był tym większy, że właśnie on – jeden z nich – tak haniebnie się wyłamał z zasad, które od lat były nienaruszalne. Skończył już 70 lat, ale tak naprawdę gdy mówimy o Michaelu Ovitzu, myślimy o 1975 roku, gdy wraz z kilkoma partnerami biznesowymi założył Creative Artists Agency. Firmę, która w przeciągu kilku lat stała się największą kuźnią gwiazd w całej Kalifornii.
CAA nie była pierwszą taką agencją aktorską, ale okazała się najskuteczniejszą. To pod jej skrzydłami kariery zaczynali Tom Cruise czy Kevin Costner, a ugruntowywali je Dustin Hoffman, Steven Spielberg i Barbra Streisand. CAA udoskonaliła mechanizm „pakietów”, zgodnie z którym wytwórnia otrzymywała od razu reżysera, głównych aktorów, a czasem i także scenarzystę do gotowego projektu. To w końcu Ovitz wymyślił Oscary dla Rain Mana w 1989 r. Logo CAA widzieliśmy w co drugim hollywoodzkim filmie z tamtego okresu.
W 1995 r. Ovitz podjął zaskakującą decyzję. Po latach sukcesów zdecydował się odejść z CAA i został prezesem Disneya. W hierarchii władzy Myszki Miki znajdował się o szczebel niżej od zarządzającego całością Michaela Eisnera. Nie bardzo było wiadomo, jakie są jego kompetencje, a na dodatek obaj panowie szybko przestali się lubić. Nowo mianowany pan prezes wytrzymał niecałe dwa lata i odszedł, otrzymując odprawę zbliżoną do 200 mln dolarów. W kategorii „złotych spadochronów” w amerykańskim biznesie do dzisiaj jest to jeden z czołowych hitów.
Potem stała się rzecz przykra. W 1999 r. protegowany Ovitza, typowany na jego następcę, 35-letni Jay Moloney powiesił się w łazience swej pięknej rezydencji w Los Angeles. Ta śmierć była na tyle zagadkowa, że roztoczono nad nią w Hollywood zmowę milczenia. A gdy w tym zacnym miejscu zapada zmowa, nikt nie śmie wygłosić choćby jednego komentarza na dany temat. Tabu próbował naruszyć reżyser Bernard Rose, któremu wróżono wielką karierę – do momentu gdy wpadł na idiotyczny pomysł, by zrealizować film fabularny o Moloneyu, który prywatnie był jego przyjacielem. Rzecz nazywała się Ivansxtc. Żadna wytwórnia nie odważyła się go dystrybuować. Nie wszedł do kin, spotkał go ogólny bojkot. A sam Rose – wcześniej kręcący filmy z Garym Oldmanem czy Seanem Beanem w mgnieniu oka stracił wszystkie swoje kontakty. Kolejny film, po latach ciszy, musiał realizować w półamatorskich warunkach, z użyciem kamery wideo. Cała sytuacja miała jakiś wpływ na Ovitza. Zgorzkniał, zaczął tracić ochotę do brylowania na salonach. Przechodził ewolucję mentalną, której zwieńczeniem bywa zwykle erupcja wulkanu pełnego skarg i żalów.
Wreszcie w 2002 r. staje się rzecz bezprecedensowa. Hollywood w ogóle nie śniło, że coś takiego może się przydarzyć. Oto rozgoryczony Ovitz, coraz bardziej spychany z biznesowego Olimpu, udziela wywiadu branżowemu miesięcznikowi Vanity Fair. Powiada w nim, że Hollywood jest rządzone przez „gejowską mafię”. Zbitek dwóch zakazanych w Hollywood słów! Padają nazwiska Davida Geffena, Eisnera czy wpływowego dziennikarza New York Timesa, Berniego Weinrauba. Akurat Eisner ani Weinraub nie są gejami, ale Ovitzowi to nie przeszkadza. Inny hollywoodzki rekin, Barry Diller, bezpośrednio zainteresowany poruszanym tematem, pytany przez dziennikarza o słowa Ovitza, robi wielkie oczy: „Nie wierzę, że on to powiedział. Nie wierzę, to niemożliwe. Naprawdę? O, Boże”. Rzeczywiście powiedział, potem przeprosił, ale stało się jasne, że dawny król Hollywood raz na zawsze został skreślony z listy nazwisk salonu. Trudno powiedzieć, czy jest ktoś z jego dawnych klientów, kto podaje mu jeszcze rękę.
Obecnie Ovitz zajmuje się pomniejszymi projektami, a także oczywiście bywa w miejscach, gdzie coś się dzieje. Na jednej z konferencji zrobiono mu nawet zdjęcia jak rozmawiał z Markiem Zuckerbergiem. Ovitz ciągle ma spore zapasy pieniężne, które pożytkuje m.in. na kupowanie dzieł sztuki. Jest w posiadaniu m.in. prac Pabla Picassa. Na zdjęciach widać zmęczonego życiem człowieka, który być może wspomina dawne dni i zastanawia się, co poszło nie tak. A potem dla osłody kupuje sobie kolejnego kubistę albo nawet surrealistę.
Magazyn Variety o śmierci Jaya Moloneya
New York Post – „Michael Ovitz rządził Hollywood jak mafijny boss”
Tunguska galeria władców Hollywood
Prywatna strona Michaela Ovitza
Źródło grafiki: pixabay.com
Znany amerykański dziennikarz, publicysta i libertarianin, John Stossel, potwierdził: „mafia gejowska” istnieje i ma się dobrze. Co więcej, terroryzuje przeciwników wprowadzenia „małżeństw” osób tej samej płci. Wcześniej o „mafii gejowskiej” mówili właśnie Ovitz, a także gospodarz programu HBO „Real Time” Bill Maher i komik Adam Carolla. Stoseel jest znanym dziennikarzem i prezenterem telewizyjnym o poglądach liberalnych. Przez wiele lat związany był ze stacją ABC. Obecnie współpracuje z FOX News.
Casus Ovitza jest bulwersujący z podstawowego powodu, odróżniającego go od menadżerów zasłużonych w budowanie firmy. Ovitz odszedł z Walt Disney Company w 1997 roku zaledwie po 14 miesiącach pracy na stanowisku prezesa. Akcjonariuszy spółki rozzłościła tak wysoka odprawa, szczególnie, że Ovitz nie zdążył się napracować i złożyli pozew do sądu przeciwko spółce. Przegrali.
Trochę to podejrzane by 2 wpływowe branże ( rozrywka i wiara ) miały być
kontrolowane przez homoseksualistów
Biorąc pod uwagę co jest coraz bardziej eksponowane w filmach, to wcale bym się temu nie dziwił. Choć określenie gejowska mafia jest dosyć nieprecyzyjne, z racji tego, że to coś więcej niż mafia, oraz dlatego, że celem jest nie tylko propaganda homoseksualizmu, ale i innych antymoralnych zachowań w stylu aborcji, eutanazji i dość prawdopodobnie pedofilii 🙁