W 1958 roku Siły Powietrzne USA wpadły na pomysł, jak z przytupem przyćmić wyczyny kosmiczne ZSRR, który na szczęście nie został zrealizowany.
Pierwszy Sputnik został wyniesiony na ziemską orbitę w październiku 1957 roku. Niczym wystrzał z pistoletu startowego rozpoczął wyścig kosmiczny pomiędzy mocarstwami. Wyścig, o którym USA wiedziały, że ten i wiele innych pierwszych rekordów zostanie odnotowanych na koncie konkurenta. Politycy i wojskowi, ale również zwykli obywatele ciężko znosili sowieckie sukcesy, były one też powodem niemałego strachu. W końcu jeśli przeciwnik jest w stanie wysłać na orbitę satelitę nadającego sygnał radiowy, to równie dobrze może wysłać tam bombę.
W takiej atmosferze zagrożenia lotnictwo rozpoczęło niewinnie brzmiące „studium księżycowych lotów badawczych”, znane także pod kryptonimem projektu A119. Od strony naukowej uczestniczyli w nim uczeni z Instytutu Technologii w Illinois. Szefem naukowym był Leonard Reiffel, który potem uczestniczył w programie Apollo. Pomysł polegał na zdetonowaniu na Księżycu bomby atomowej o sile porównywalnej z wybuchem w Hiroszimie.
Chodziło oczywiście o mocny efekt propagandowy. Plan zakładał, że wybuch nastąpiłby w pobliżu terminatora po nocnej stronie Księżyca, tak by uwypuklić błysk oraz powstający po nim charakterystyczny grzyb atomowy. Byłby one wówczas dobrze widoczne z Ziemi. Sygnał byłby oczywisty: nawet jeśli to kosmonauta będzie pierwszym człowiekiem na Księżycu, nawet jak spróbujecie zainstalować tam rakiety wycelowane w USA, to my potrafimy temu zapobiec. Oficjalnie celem naukowym misji miało być badanie wyrzuconych pyłów w celu ustalenia pochodzenia geologicznego. Nawiasem mówiąc, podobne badanie zostało wykonane w roku 2009 po konwencjonalnym zderzeniu ze srebrnym globem próbnika LCROSS.
Szczegółowe analizy projektu uświadomiły decydentom, że nie będzie aż tak efektownie jak się mogło wydawać. Błysk będzie bardzo krótki, łatwo będzie go przeoczyć. W czasie symulacji obliczono, że powstały krater będzie miał średnicę mniejszą niż kilkaset metrów, na pewno nie zmieni wyglądu Księżyca z Ziemi w żaden istotny sposób. Ustalono również, że ze względu na szczątkową atmosferę na Księżycu zostaną wyrzucone w górę pyły, natomiast nie utworzą długo utrzymującego się grzyba atomowego. A ryzyka projektu były niemałe. Mogło dojść do nieprzewidzianych skutków skażenia Księżyca. W razie awarii rakiety, bomba mogła spaść z powrotem na terytorium USA albo na któregoś z sąsiadów. W obu wypadkach wybuch miałby katastrofalne skutki. Projekt po roku prac koncepcyjnych został skasowany.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Car Bomba mogłaby w ogóle zniszczyć Księżyc. Wówczas nie byłoby przypływów na Ziemi. Cóż, mały problem.
Bzdura. Efekt podobny do puszczenia bąka podczas wichury.
Przecież tam jest próżnia. Żadnej większej fali uderzeniowej, tylko w luj promieniowania puszczonego w kosmos i śmieszny kraterek na powierzchni (porównując do tych impaktowych). Szkoda kasy na rakietę – tak też pewnie pomyśleli twardogłowi i tak się ta historia skończyła.