Mundial w Hiszpanii, kosmiczny zestaw LEGO numer 885, no i automaty z grami. To smak wczesnego dzieciństwa, rzeczy ważne i niezapomniane.
Myślę sobie czasem o tej epoce, gdy gry dopiero hartowały się w wielkim programistycznym piecu. Były wówczas czymś zupełnie innym niż obecnie. Teraz razem z wirtualnym życiem, klubami, multipleksami czy McDonald’sem stanowią jedynie opcję. Kiedyś były wrotami ucieczki z szarej rzeczywistości. Żadna z poświęconych im minut nie wydawała się stracona, może dlatego, że obcując z nimi czuło się posmak XXI wieku.
Z grami po raz pierwszy zetknąłem się na Dworcu Centralnym w Warszawie. W sieci nie znalazłem ani jednego zdjęcia z tamtych dni. Próbowałem więc sobie przypomnieć jak wyglądała ta pierwotna kolebka, miejsca, o których wspomnienia przysypano asfaltem, betonem i szkłem. Dopiero niedawno, przypadkiem zobaczyłem film dokumentalny o oddaniu do użytku Centralnego i omal nie spadłem z kanapy. Interesujące mnie ujęcie trwało trzy sekundy, ale wyjaśniło wszystko. Przecież tam była fontanna! Stanowiła sam środek magicznego rewiru! Przyjezdni wrzucali do niej lekkie jak piórko złotówki, zaś wyczerpani gracze odpoczywali na granitowych murkach.
Dookoła fontanny znajdowały się lokale. Trudno powiedzieć kto był ich właścicielem i na jakiej zasadzie wpuszczono je na Centralny. Być może zawiadywała nimi sama komuna. Jeden z takowych lokali zajmował się podawaniem kawy i papierosów, w innym można było kupić gazety, a jeszcze inny miał menu składające się z hot doga wypełnionego pieczarkami. W większości tych spelun, o ile nie we wszystkich stały automaty emitujące kakofonię elektronicznych pisków, bzyknięć i syczeń. Nie było tam dywanów, drogich lamperii czy punktowego oświetlenia. Jedynie blacha i szkło, a w środku zapach niemytej posadzki i papierochów.
Gości witała niskowatowa żarówka marki Osram, o której krążył słaby dowcip, że wisi i grozi. Mówiąc krótko, panował tam półmrok. Świeciły jedynie ekrany automatów. No i ten zapach spalenizny. Nie wiem czy przegrzewały się jakieś obwody, parowały monitory czy same maszyny były podkręcone przez rodzimych specjalistów i nie nadążały z przeliczaniem grafiki? A może tak po prostu zostały skonstruowane? W każdym razie coś się w nich paliło.
W tych pierwszych salonach gier nie mogło zabraknąć Space Invaders. Trudna gra, bardzo stresująca i oferująca co? To, że z góry ekranu wypełznie kolejna eskadra ufoli, tyle że szybciej? Młodemu pokoleniu trudno w to uwierzyć, ale te najstarsze automaty, dzisiaj w każdej książce uważane za kultowe, wówczas, na żywo wcale nie dawały jakiejś nadzwyczajnej przyjemności z grania.
Stał też tam automat z peryskopem jako wizjerem. Battlezone! Pierwsza w historii gra z trójwymiarową grafiką wektorową stanowiła niezłe kuriozum, ponieważ mało kto umiał nią operować. Grami generalnie bawili się starsi, a młodzież głównie patrzyła. Gdy raz spróbowałem zmierzyć się z Kosmicznymi Najeźdźcami, zdołałem przetrwać jedynie ich pierwszy atak. Grać zacząłem dopiero po kilku latach.
W miejscu gdzie obecnie znajduje się księgarnia Matrasa, działał największy z pionierskich salonów gier. Miał może dwadzieścia metrów kwadratowych powierzchni. W rogu siedział podejrzanie wyglądający typ. Jego stanowisko rozświetlała lampka, żeby mógł sprawnie liczyć pieniądze, a obok spoczywały stosiki miedzianych pięciozłotówek do wymiany. Do automatu w połowie lat 80-tych wrzucało się taki właśnie nominał. Dla przykładu, bochenek chleba kosztował około 6 złotych, a kilo kiełbasy toruńskiej – 60. Granie było więc w PRL-u stosunkowo tanie.
Wspominany z nostalgią Dworzec Centralny lat 80-tych kojarzył się też niestety z parszywym towarzystwem. Raz w salonie gier podszedł do mnie starszy człowiek o pomarszczonej twarzy Pier Paolo Pasoliniego i szepnął czule do ucha „Wiesz, ładny jesteś. Pójdziesz ze mną?” Wróciłem do gry w Centipede, kompletnie nie rozumiejąc o co mu chodziło. Po latach domyśliłem się kim był ów degenerat i co zamierzał zrobić. Kiedyś pewien cwaniak chcący przyśpieszyć dopchanie się do Centipede, zrobił mi szybki tilt, błyskawicznie wyłączając i włączając wtyczkę do automatu. Innym razem pewien zacny ochlapus kazał nam wyskakiwać z przygotowanych do gry miedzianych pięciozłotówek. Rodzicom się nie mówiło o mętach jacy się kręcili po Centralnym. Prawda była jednak taka, że przebywanie na tym rejonie trzeba było ograniczać do minimum. Salony gier korciły, a jednocześnie odstraszały. Ale nie to było główną przyczyną, że wymarły.
Ich wyginięcie przypieczętowało uderzenie meteorytu z grami komputerowymi. Już w 1985 roku grałem na Commodore 64 w lepsze gry niż te z Centralnego. Przede wszystkim w gry, które nie wymagały małpiego refleksu. Nie było potrzeby zapuszczać się w podejrzane rewiry. A dzisiaj? Wpadliśmy z synkiem do całkiem sporego, pachnącego, błyszczącego salonu gier w Centrum Bemowo. Postaliśmy trochę w kompletnie pustej sali, obserwując w ciszy zachęcające do wrzucenia żetonu strzelaniny i wyścigi samochodowe. Potem wyszliśmy, a ja ponownie zatęskniłem za siermiężnymi latami osiemdziesiątymi.
Jak napisał jeden z zachodnich fanów retro: „Oddałbym wszystko, żeby choć na godzinę powrócić tam raz jeszcze”. Miał na myśli salony gier złotej ery gier wideo. Cieszę się, że tam kiedyś byłem i widziałem to wszystko na własne oczy.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
A jednak granie w PRL aż takie tanie nie było zważywszy, że za jedną rundę miało się Świat Młodych 😀