Wiele spośród reżyserskich i aktorskich sław rozpoczynało karierę w filmach grozy. Przenosząc się później do wielkiej hollywoodzkiej rodziny, często zapominali o swoich korzeniach.
Jedna z powszechnych mądrości filmowych powiada, że w początkach kariery aktorzy imają się każdego zajęcia. Pal licho, gdy zmywają talerze w restauracjach – nie pozostaje po tym żaden ślad. Gorzej z filmami, bo te przecież można wygrzebać z archiwów i przyjrzeć się, co za młodu wyczyniali dzisiejsi gwiazdorzy. Nierzadko przychodziło im występować w produkcjach, które z punktu widzenia późniejszej kariery jawiły się jako zupełnie nie pasujące do wykreowanego image. Wyrzekali się ich. Tak było z Michaelem Landonem, który wraz z uzyskaniem statusu gwiazdy w serialu „Autostrada do nieba” zaczął się wypierać swoich związków z niskobudżetowym horrorem z 1957 roku, zatytułowanym „Byłem nastoletnim wilkołakiem”. Świętej pamięci aktor zapewne nie czytywał leksykonów filmowych, bo gdyby je przewertował, spostrzegłby, że ów film z biegiem lat zdobył nieomal miano klasyka kina grozy…
Od horroru zaczynał nie tylko Landon. W filmach tego gatunku debiutowała cała plejada późniejszych gwiazd Hollywoodu. Sam wielki Steve McQueen rozpoczynał karierę w „Blobie” z 1958 roku, gdzie dzielnie zmagał się z galaretowatą substancją przybyłą z kosmosu. Mało kto pamięta, że John Travolta zanim zgłosił się po sławę w „Gorączce sobotniej nocy”, zadebiutował w „Diabelskim deszczu” z 1975 roku, a zaraz potem pojawił się w mało sympatycznej roli w „Carrie” Briana de Palmy. Wielka hollywoodzka gwiazda, Meg Ryan, swoją drugą filmową rolę zagrała w katastrofalnie słabym „Amityville 3D”. Dobrze wychowana – jak o niej zwykła pisać prasa bulwarowa – Rachel Ward, którą tak dobrze pamiętamy z platonicznego związku z Richardem Chamberlainem w telewizyjnych „Ptakach ciernistych krzewów”, debiutowała w nieciekawej podróbce „Halloween” zatytułowanej „Ostateczny terror”. Razem z młodziutką wówczas Daryl Hannah wybrały się na wycieczkę do lasu, gdzie były napastowane przez agresywnego dziwoląga. Ot, po prostu kolejna horrorowa historia o tym, jak zbyt krótkie i obcisłe szorty nastolatek stają się przyczyną krwawych wyczynów! A Demi Moore? Ona także, w wieku 20 lat, w swoim drugim filmie wdepnęła w horror. Był to wyjątkowo nieudany film powstały na fali „Obcego”, rozgrywająca się w postnuklearnym świecie opowieść o podobnych do pijawek pasożytach pleniących się w wyniku nieudanego eksperymentu.
W latach dziewięćdziesiątych horrory stały się wylęgarnią może nie tyle gwiazd pierwszej wielkości, co popularnych wśród młodzieży symboli. To interesujące zjawisko. O ile już dekadę wcześniej, począwszy od „Halloween” i „Piątku trzynastego” na horrorowym firmamencie zaroiło się od nastolatków, poza wyjątkową Jamie Lee Curtis nikt spośród nich nie zrobił kariery. Obecnie młodzież ogląda „Krzyki”, „Koszmary minionego lata”, „Miejskie legendy” i dobrze się bawi przy tych podawanych w rytmie muzyki rockowej historyjkach o grasującym wśród nastolatków mordercy z nożem, hakiem lub innym ostrym narzędziem. Neve Campbell, Courtney Cox, Jennifer Love Hewitt, David Arquette, Freddie Prinze Jr czy Sarah Michelle Gellar stają się później gwiazdami otrzymującymi role w interesujących produkcjach. W ich przypadku horror, w większości wysokobudżetowy, stanowi punkt wyjścia do późniejszych karier – i nie wypierają się go. Przeciwnie, w wywiadach dużo o nim opowiadają i ogólnie mile wspominają swoją pełne strachów początki.
W przypadku reżyserów można postawić tezę, że to młodzieńcza fantazja pcha ich w kierunku horroru. Chcą podbijać świat, są zadziorni i buntowniczy – i często właśnie stąd rodzą się pomysły na zwariowane, przewrotne filmy grozy. Nierzadko w ich biografiach odkrywamy coś, czego trudno się było spodziewać. Przykłady można by mnożyć: Mike Newell debiutował jedynym w swojej karierze horrorem „Przebudzenie”; późniejszy reżyser „Skazanych na Shawshank” Frank Darabont stworzył scenariusz do „Bloba zabójcy”; odpowiedzialny za „Tajemnice Los Angeles” Curtis Hanson w 1970 roku napisał scenariusz do „Horroru z Dunwich” Co znamienne i potwierdzające wcześniejszą uwagę, ich związki z horrorem miały miejsce tylko i wyłącznie w początkach karier. Podobnie rzecz się ma z Olivierem Stone, którego drugi film, „Ręka” był czystym horrorem opowiadającym historię odciętej, a mimo to jak najbardziej żywej dłoni.
Francis Ford Coppola zdobywał pierwsze szlify pod okiem Rogera Cormana. Dzięki protekcji „króla filmów klasy B”, zrealizował „Dementię 13” (na zdjęciu). Był to czarno biały, osadzony w Irlandii horror opowiadający dość pogmatwaną historię o rodzinnych morderstwach. Wszedł do legendy jako kręcony na dekoracjach wykorzystanych przez Cormana w innym filmie. Coppola do horroru powrócił dopiero po trzech dekadach, realizując „Drakulę”.
O Bernardzie Rose jeden z krytyków napisał “Mógł być Romero albo Cravenem, gdyby tylko chciał”. Nie chciał. Po nagradzanym na festiwalach „Domku z papieru” z 1988 roku oraz „Candymanie” zrezygnował z horroru na rzecz poszukiwań w kinie „głównonurtowym”. Lecz ani „Anna Karenina”, ani film o Ludwiku Beethovenie nie zdobyły poklasku krytyki. I wyszło na to, że odwrócenie się plecami do horroru wcale się Rose’owi nie opłaciło. Dwójka reżyserów znikąd, Daniel Myrick i Eduardo Sanchez, nakręciła w 1999 roku „Blair Witch Project”, osiągając bezprecedensowy w historii filmowych debiutów sukces finansowy. Choć kolejny projekt Myricka zatytułowany „Heart of Love”, ma być komedią, to trzeci znów będzie horrorem. Jego wypowiedzi jednoznacznie wskazują, że wyrósł na tym gatunku i to właśnie w nim czuje się najlepiej. Dopiero jednak przyszłość pokaże czy Myrick wybierze drogę Rose’a, czy na stałe wpisze się do historii filmu grozy.
Najwięksi z największych nigdy nie wypierali się swoich dawnych związków z horrorem. Kariery wielu współczesnych twórców i aktorów, takich jak Jack Nicholson, Jonathan Demme, Peter Bogdanovich, John Sayles, wspomniany Coppola czy wielu innych zaczynały się w stajni Rogera Cormana. W autobiografii Cormana zatytułowanej „How I hade 100 movies in Hollywood and Never Lost a Dime” wszyscy oni wypowiadają się o swoim mistrzu w najwyższych superlatywach. Ze wzruszeniem przemieszanym z ironią wspominają swoje aktorskie początki, realizowane na znikomym budżecie filmy, podczas kręcenia których wszyscy dobrze się bawili. Jak wspomina Nicholson: „Podczas kręcenia Terroru Roger był wściekły jak diabli, bo jeszcze nigdy nie przekroczył ustalonego budżetu. Zamiast trzech dni zdjęciowych, kręciliśmy przez jedenaście… Czuliśmy, że możemy za to zostać rozstrzelani albo raz na zawsze wykopani z branży filmowej!”. Takie jest właśnie podejście wielkich, którzy niczego nie zamazują w swoich bogatych życiorysach. Bo tak naprawdę nie potrzebują tego robić.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Nicholsona w Terrorze jest tyle co Marlona Brando w Supermanie 🙂