Kto wie, czy to nie jest prawdziwe serce Doliny Krzemowej. Odpowiednio stare, obrosłe gałęziami historii, a jednocześnie wciąż bijące, stanowiące centrum całego krwiobiegu.
Nazwa miasteczka pochodzi od sekwoi wiecznozielonej, wielkiego okazu, który do dziś rośnie w lokalnym parku. Po hiszpańsku tłumaczy się to właśnie jako „palo alto”. Wyszedłszy ze stacji Caltrainu, człowiek zderza się z klarowną sytuacją – z prawej strony Uniwersytet Stanforda, z lewej uliczka pełna kuchni z całego świata i butików, w których raczej nie kupi się na przecenie spodni Leviego Straussa. Nauka kontra przyjemności.
Na Stanford prowadzi ciągnąca się przez kilometr albo i lepiej Palm Drive, nazwana zgodnie z tutejszą manierą dokładnie tak, jak wygląda. Teren uniwersytetu jest ogromny, w większości zielony, pełen nieuregulowanych zakamarków. To na nim właśnie znajduje się szpital, do którego niemal równych pięć lat temu przywieziono Jacka Tramiela z zaawansowaną chorobą wieńcową i gdzie wielki czarodziej komputerów domowych zmarł. Kawałek dalej znajduje się dość surrealistyczna część kampusu, przypominająca scenerię niczym z Kyrandii czy innego Labyrinth of Time, gdzie wśród zieleni umieszczono na postumentach czarne rzeźby. Widać stąd główny dziedziniec uniwersytetu, w którego murach kształcili się William Hewlett, David Packard, Trip Hawkins czy Larry Page z Google’a.
Przechodząc tunelem po torami, wchodzi się do innego świata, niczym z „Dynastii”. Drogie samochody dostojnie mruczą na ulicach, nikt się nie wpycha przed drugiego, zaś zapachy z kuchni ostrzegają, żeby bez 40 dolarów w kieszeni nie zajmować bez potrzeby stolików.
Kilkaset metrów w bok od tego luksusu mieści się pomnik dziedzictwa narodowego, zamknięty dla zwiedzających, a przecież tych zwiedzających nie było zbyt wielu. Dokładniej: byłem tylko ja i ani żywej duszy w na całym Addison Avenue. To tam mieści się garaż, w którym Hewlett z Packardem zaczęli nawiązywać współpracę, która doprowadziła do utworzenia ich firmy.
Idę dalej Waverley Street, obok rezydencji jakiegoś człowieka, który wybudował sobie prywatne obserwatorium, mijam luksusy świata doczesnego, same wille licytujące się, która jest ładniejsza, aż w końcu w starej części dzielnicy dochodzę do numeru 2101, ascetycznego domu oddzielonego od ulicy półmetrowym płotkiem. Na trawniku rosną żonkile, okien nie chronią żadne kraty. W środku żywej duszy. W tych murach zmarł Steve Jobs. Gdy przestawi się jedną cyferkę w adresie, otrzymujemy nawet dokładny rok tego zdarzenia. Nigdy nie byłem fanem produktów tego człowieka, jednak słuchając jego archiwalnych wypowiedzi, nie da się uciec od wrażenia, że miał ciąg do wielkich spraw, poza tym ile rzeczy by się nie wydarzyło w growym światku, gdyby nie Apple II czy Macintosh. Ten jego dom, z którego chciał co prawda uciec do Europy, ale nie zdążył, stanowił symbol, jak mocno przynależał do Doliny Krzemowej, stając się częścią lokalnego kolorytu.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski