Załodze bazy na Marsie po sześciu miesiącach badań zostało kilkanaście godzin do odlotu na Ziemię, kiedy dochodzi do groźnego odkrycia.
Brytyjska przymiarka filmowa do tematyki załogowych misji na Marsie jest godna odnotowania, ponieważ jeszcze przez długi czas tematyka pozostanie domeną science fiction. Widzimy w „Ostatnich dniach na Marsie” charakterystyczne pustynne marsjańskie krajobrazy i rdzawoczerwone niebo. Jest prawdziwa marsjańska burza piaskowa, gwałtowna i gigantyczna. Są też bazy, pojazdy i skafandry, całe rekwizytorium bardzo porządnie wykonane i cieszące oko.
Obiektywnie film nie jest rewelacyjny, fabuła raczej schematyczna i przewidywalna, szybko odrzuca naukową fasadę odsłaniając niezbyt wyrafinowaną konstrukcję filmu grozy. Natomiast jeśli wziąć pod uwagę, że film ten pochłonął budżet dziesięciokrotnie mniejszy niż typowy film amerykański, to rezultaty widoczne na ekranie są więcej niż dobre. Gdyby taki film powstał w Polsce, byłby to prawdziwy ewenement.
Jak każdy film SF, tak i ten zawiera pewne nieścisłości, które przytaczamy nie po to, żeby się pastwić, bardziej jako przyczynek do dyskusji o trudnościach z prawdziwymi lotami na tę dość w gruncie rzeczy niegościnną planetę. Grawitacja na Marsie jest o ponad połowę mniejsza niż na Ziemi, więc w rzeczywistości załoga poruszałaby się nieco inaczej niż na filmie. Przy pobycie 6-cio miesięcznym bez intensywnych i regularnych ćwiczeń doszłoby u załogi do zaniku mięśni i odwapnienia kości. Mars jest dalej od Słońca, stąd dni nie są aż tak jasne jak na Ziemi. Jest też dużo zimniej, ze średnimi temperaturami -63C. Ktoś z rozerwanym skafandrem zostawiony na kilka godzin na zewnątrz zamarzłby na kość. Wszelki uprawy musiałyby być prowadzone w szklarniach, których twórcy filmu nie pokazali.
Zdejmowanie kasku skafandra też nie jest wskazane. Atmosfera Marsa składa się w 95% z dwutlenku węgla. Jakby ktoś chciał sprawdzić jak to jest z oddychaniem takiej mikstury w warunkach domowych, to należy znaleźć kogoś, kto robi wino. W baniaku pod koniec fermentacji jest dużo dwutlenku węgla. Lepiej jednak nie brać głębokiego wdechu, bo to prawdziwy ogień w płucach. Kolonizatorzy Marsa musieliby nosić skafandry ciśnieniowe. Po prostu atmosfera jest tak rzadka i ciśnienie tak małe, że woda w ciele człowieka by po prostu wrzała. A to skutkowałoby dużo mniej przyjemnymi widokami niż raczyli nas filmowcy.
W filmie jest kilka scen jak załoga rozmawia z kontrolą misji na Ziemi. Rozmowa toczy się jak przez telefon komórkowy, znaczy w normalnym tempie. Faktycznie w najbliższym miejscu między orbitami tych planet muszą upłynąć cztery minuty po każdym komunikacie i kolejne cztery minuty na odpowiedź. W najdalszym miejscu wiadomości będą szły około dwudziestu minut w jedną stronę. No chyba, że ktoś wynajdzie jakiś sposób komunikacji szybszy od prędkości światła, co biorąc pod uwagę odległość w czasie prawdziwej załogowej misji na czerwoną planetę, wcale nie jest wykluczone.
Źródło grafiki: British Film Institute
Został świetnie zagrany. Poza Schreiberem i Koteasem zupełnie nieznane twarze, przez co ich zachowania odbieramy jako bardziej wiarygodne niż gdyby paradował tu łańcuszek sław. Fabuła moim zdaniem nie jest nadmiernie przewidywalna. Są zaskakujące śmierci, a i finał nie jest trywialny. Jeden z lepszych filmów, jakie widziałem w ostatnich latach.