Z automatami było trochę tak jak z niechcianym nałogiem. Patrzenie na te nie dawało mnóstwo wizualnej radości, ale w pewnym momencie przychodziła refleksja.
Brzmiała ona: na co ja właściwie wydaję całe kieszonkowe i jeszcze na dodatek faszeruję się smrodem papierosów? Żeby zostać zaatakowanym przez jeszcze bardziej ruchliwe muszki w Vastarze? Żeby glista w Centipede pofatygowała się do mnie dwa razy szybciej? Na szczęście świat nie dał nam graczom zbyt dużo czasu na te rozmyślania. Pojawiły się bowiem komputery.
Pierwszy komputer zobaczyłem jakieś sto metrów od miejsca gdzie obecnie kilku moich kolegów zmaga się z oporem materii w gustownym szklanym apartamentowcu z napisem Ringier Axel Springer na dachu. Na ulicy o wdzięcznej nazwie Suwak, w zapyziałym biurowcu pod numerem 4 mieści się ośrodek badawczo-konstrukcyjny Koprotech. Obecnie jest to zakład-widmo, ale za komuny trząsł polskim rynkiem obrabiarek. I na szczęście dla mnie, dokonywał niezbyt przemyślanych zakupów.
Latem 1984 r. pojawiło się tam kilka sztuk ZX Spectrum. Formalnie po to, by dokonywać jakichś obliczeń, ale w praktyce do testowania gier. Przyszedłem do taty, posadzono mnie przy stanowisku na którym gumiak dumnie prezentował swe wdzięki, po czym czarny mały Grundig zarzęził i na monitorze pojawiło się Chcukie Egg. Klepiąc w klawisze, zbierałem jajka. No cóż, lepsze to niż dmuchanie pompką jakichś potworków w Dig-Dug. Tempo gry było tu znacznie wolniejsze niż na automatach, ale ta seledynowa grafika na małym ekranie? Do diaska, Vastar miał pięć razy lepszą! Nawet kilkuletni Defender wydawał się bardziej dopracowany. Ani Chuckie Egg, ani Manic Miner, ani tym bardziej reliktowy Jumping Jack nie powalali. Nie bardzo mi się już więcej chciało jeździć na Służewiec, żeby coś takiego oglądać.
Jak wielu rówieśników wróciłem więc do oglądania Załogi G i czytania Świata Młodych. Do czasu, gdy pod koniec 1985 r. mama mojego kolegi, reżyserka filmowa Barbara Sass-Zdort przywiozła z RFN-u nowiutki komputer Commodore 64 z kolorowym monitorem. Co prawda chłopaki zamawiali wypatrzony w jakimś katalogu komputer o nazwie Laser, ale pani Barbara podjęła samodzielną decyzję o kupnie innej marki. Dobrze się stało. W tamtym momencie był to najlepszy dostępny sprzęt to grania.
I nagle buuuuch, odpalamy Summer Games, w którym trzeba było dziko szarpać joystickiem, żeby pędzić po bieżni albo wciskać w odpowiednim momencie czerwony przycisk joysticka, by wybić się z wieży i skoczyć na główkę do wody. Nie to się liczyło. Ważny był plusk owej wody, a po nim metaliczny szum rozradowanych trybun. Ja klikam, a tam się dzieje. Po raz pierwszy odczułem tak daleko posuniętą interakcję. Komputer w czujny i bezpardonowy sposób reagował na moje zachowania. To było coś.
Zaraz potem natknąłem się na The Last V8 braci Darlingów z muzyką samego Roba Hubbarda. Dzisiaj wiem, że były to topowe wartości produkcyjne tamtego okresu, ale wtedy oczywiście nie miałem pojęcia o czymś takim jak lista płac danej gry. W ogóle nie było świadomości kto wyprodukował ten czy inny program. Grało się w to co łaskawie skopiowali nam na kasetę panowie z Hali Mirowskiej i już, koniec wybrzydzania.
Jakby na to nie patrzyć, Last V8 był trywialną samochodówką. Wtedy jednak całe to story o nadchodzącej apokalipsie którą zatrzyma jedynie punktualne dojechanie na czas, idealnie wpisywało się w panujący w Polsce klimat. Trudno uwierzyć, ale naprawdę baliśmy się, że pewnego dnia przybędą ruskie rakiety. Dodatkowo, jakiś kretyn prorokował, że nadlatująca w 1986 r. kometa Halleya ma się zderzyć z Ziemią, w związku z czym koniec świata wcale nie wydawał się kaszką z mleczkiem. I właśnie tutaj Last V8 niósł przekaz, był pierwszą widzianą przez mnie grą ze story odwołującym się wprost do świata rzeczywistego. Mówił nam: spokojnie, jest jeszcze szansa na opamiętanie w tym szaleństwie. Zupełnie jak w finale niezapomnianego Ostatniego brzegu!
Gdy odpaliliśmy na C64 przygody więźnia zwijającego worki z dolarami do podręcznej taczki, czyli Bagitmana, dotarło do mnie jeszcze coś innego. Otóż ta gra była dostępna w salonie gier przy kinie Non Stop na Chmielnej. Jej wersja na Commodore 64 wyglądała identycznie jak automatowa. Jaki był więc sens wałęsania się po spelunach, skoro na komputerze mogłem grać za darmo w to samo? Świat automatów w tamtym momencie zawalił się raz na zawsze.
Ciągle był jeszcze problem z tykającym czasem. W grach jakie docierały na C64 zmuszano nas do wykonywania zadań pod dyktando. Dopiero gdy rodzice wysupłali sto kilkadziesiąt dolarów na kupno Atari 800 XL z rakietą zwaną XC-12, sytuacja się zmieniła. Pierwszą grą jaką skopiowało mi lokalne laboratorium komputerowe, było Preliminary Monty. Kierowałem ludzikiem w kapelusiku, który zeskakiwał do wnętrza piramidy. Jedna chwilka i stałem na podeście, obserwując płonące pochodnie i toczące się po posadzce czaszki. Ponowny rzut oka na ekran i co? Nie widać żadnego zegara, nie muszę przed niczym uciekać. Latem 1986 r. nadszedł ten moment, gdy w moje ręce wpadła wreszcie gra komputerowa na jaką czekałem. Mogłem spokojnie eksplorować tajemnicze miejsca, swobodnie delektując się panującą w nich atmosferą.
Lokalne laboratorium komputerowe po dwóch miesiącach korzystania z jego usług wyczerpało swe możliwości. Siedzący za biurkiem o wymiarach metr na metr jegomość ze swoim podręcznym dwukasetowym magnetofonem nie miał w swoich zasobach nic więcej poza Zorro, Spy vs Spy czy Last Starfighter. Potrzebna była większa hurtownia oprogramowania oraz jakaś gazeta, która naprowadziłaby mnie na ślad nowych fajnych gier. Obie te rzeczy wkrótce się znalazły.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Taka tylko malutka uwaga/sprostowanko… W tamtych czasach to jedyne rakiety jakie mogły spaść na głowę szanownemu Autorowi były amerykańskie…