Kariera Petera Jacksona dzieli się na okres przed „Władcą Pierścieni” oraz późniejsze splendory. Te pierwsze lata działalności Nowozelandczyka są dzisiaj prawie całkiem zapomniane.
Dorastał w spokojnym Wellington. Pierwsze amatorskie filmy kręcił na taśmie ośmiomilimetrowej. Ponieważ urodził się w Halloween, nie zaskoczył nikogo wiadomością, że jego debiutancki film będzie horrorem. Ta amatorska produkcja została ochrzczona jako „Zły smak” i zaczęła powstawać w 1983 roku. Nasz bohater miał do dyspozycji kamerę szesnastomilimetrową, zwerbowany spośród znajomych zespól aktorski, trochę pożyczonych od ojca pieniędzy oraz… mnóstwo czasu. W istocie, cztery lata. Zdjęcia kręcone były głównie w weekendy. Jackson wspomina, że po wielu miesiącach, gdy jego występujący w filmie znajomi poczuli się już zmęczeni, postanowił dopisać do scenariusza dodatkową postać, graną przez niego samego. Żeby szło sprawniej, umieścił ją w scenach nie wymagających obecności innych aktorów. Produkcja od razu przyspieszyła. Żeby mieć bieżące fundusze na zdjęcia, Jackson pracował w dziale fotograficznym lokalnego dziennika. Nienawidził tej pracy, pozwoliła mu jednak ona na bieżąco zasilać produkcję, do momentu, gdy pierwsze 75 minut „Złego smaku” zobaczyła nowozelandzka Komisja filmowa (odpowiednik rodzimego Komitetu kinematografii) i przyznała dotację, która pomogła ukończyć debiutanckie dzieło.
Jaki jest „Zły smak”? Przede wszystkim, jest dobrze nakręcony. W tym pół amatorskim filmie są nawet takie ekstrawagancje, jak odjazdy kamery kilka metrów ponad ziemię! Poza tym – znakomite efekty specjalne. Okazało się, że w domowych warunkach można wykonać bardzo przekonujące makiety – zwłaszcza napełnione owocowym miąższem głowy. Fabuła „Złego smaku” dzieje się na wsi. Oto na Ziemię przybywa niezbyt pokojowo nastawiona delegacji kosmitów. Z odsieczą natychmiast przybywa nowozelandzkie komando – ekipa przyjaciół Jacksona plus on sam jako samotny eksterminator. W końcu następuje szturm na willę, w której rezyduje sztab wroga. W filmie znalazła się niesamowita scena strzału z bazooki w ową willę – widać było, jak pocisk przebija się przez ścianę, po czym wylatuje przez drugą i… rozsadza pasącą się na polu owcę! Apogeum złego smaku i horrorowej przewrotności nastąpiło jednak w samym finale, gdy Jackson wwiercił się piłą mechaniczną w ciało kosmity od strony głowy, by wyjść dołem, w potokach pozaziemskiego śluzu do złudzenia przypominającego stary, dobry ziemski kisiel. Okazało się przy tym, że Jackson-aktor nie bardzo potrafi grać, co szybko dostrzegł on sam – i w swoich kolejnych filmach występował już co najwyżej w epizodach.
W 1989 roku Peter Jackson zrobił swój drugi film, nakręcony już za sumę 450 tysięcy dolarów „Meet the Feebles”. Była to kukiełkowa komedia, parodiująca Muppety. Kukiełki, a w zasadzie znacznie większe od tych Hensonowych kukły, śpiewały, kopulowały, zabijały się i ogólnie dobrze się bawiły. „Córce Hensona film się podobał. Zaszokowała ją jedynie scena, w której Kermita przybito gwoździami do krzyża” – wspomina Jackson. Choć „Meet the Feebles” nie można odmówić undergroundowego uroku i oryginalności, trzeba jasno powiedzieć, że film nie daje nadzwyczajnej przyjemności w oglądaniu i zupełnie słusznie uznaje się go za najmniej udany w dorobku nowozelandzkiego reżysera.
Jackson na początku lat dziewięćdziesiątych skończywszy trzydziestkę, czuł, że najwyższy czas zrobić coś większego. Przecież Spielberg i Lucas w jego wieku kręcili już arcydzieła! Jak wspomina, oglądał wtedy w kinie „Hellraisera 3” i film mu się nawet podobał, zawierał całkiem nieźle zrobione gore i w ogóle… ale był wyprany z prawdziwie czarnego humoru. „Gdybym to ja robił film z Pinheadem, obowiązkowo musiałaby się znaleźć w nim scena, w której gość ląduje na ścianie i te równo przybite gwoździe zostają wprasowane w jego buźkę” – dodaje. Nowozelandzka Komisja filmowa, która dotychczas była dość oporna w przyznawaniu pieniędzy na tak zakazane produkcje, jak „Zły smak” dokonała rachunku sumienia – okazało się, że w ciągu ostatniej dekady spośród około 60 filmów, na które łożyła dotacje, tylko cztery przyniosły zysk. Był wśród nich film Jacksona. Może te jego krwawe wygłupy przyniosą wreszcie prawdziwe pieniądze? Jackson od 1989 roku stukał do drzwi Komisji z nowym, znacznie większym projektem. Zapadła decyzja – finansujemy. Tym sposobem „Martwica mózgu” otrzymała zielone światło. Reszta jest już historią.
„Martwica mózgu” (Braindead, 1992) stała się filmem, po którym świat usłyszał o Peterze Jacksonie. Pozostaje jednocześnie najlepszym spośród komediowych horrorów ostatniej dekady. Kosztowała prawie trzy miliony dolarów, ale klasą i pomysłowością efektów specjalnych pobiła hollywoodzkie produkcje. Fabuła „Martwicy mózgu” stanowi odwrócenie klasycznych opowieści o zombie, takich choćby jak „Noc żywych trupów”, gdzie grupka osób barykaduje się w domu. U Jacksona odbywa się impreza, na której zjawiają się niezaproszone zombie – więc troskliwy gospodarz o imieniu Lionel stara się nie wypuścić ich na zewnątrz domu, bojąc się, że zrobi się draka na całą dzielnicę. W momencie rozpaczy chwyta za kosiarkę i rozpoczyna scenę, w trakcie której trzeba było prawdopodobnie wypompować najwięcej wody z farbą w historii kina. Oto bowiem Lionel, chwyciwszy ową kosiarkę jak tarczę, przebija się przez hordę zombie, dokonując ich rozczłonkowania. Po willi krążą ożywione głowy, nogi, jest także tułów z głową i rękami, którego unieruchomi dopiero deska klozetowa. W „Martwicy mózgu” nie ma przestojów akcji. Nie ma też czegoś takiego, jak poszanowanie świętości. W jednej z najlepszych scen, ksiądz wybiega na nocny cmentarz i zamieniając się w istnego Bruce’a Lee, daje nauczkę przemienionym chwilę wcześniej w zombie opryszkom („Nazwij to boską interwencją!”). Absolutnie wszystko, co się dzieje w filmie, podszyte jest przewrotnym humorem. Żaden tam „Hellraiser” czy pierwszy „Evil Dead” – lecz mruganie okiem przy pokazywaniu najbardziej szokujących scen. „Martwica mózgu” z miejsca okazała się filmem bardzo kasowym filmem, nagradzanym na festiwalach horroru, zaś Jackson zatarł ręce – „Od zawsze byłem pewien, że nie tylko ja lubię oglądać takie filmy”.
Warto zwrócić uwagę na staranność, z jaką Jackson przygotowywał plany zdjęciowe, odtwarzając rzeczywistość Nowej Zelandii z lat pięćdziesiątych. Na zdjęciu widzimy go ustawiającego elementy zminiaturyzowanego miasta. W filmie ów tramwaj wyglądał jak żywy!
W 1996 roku Jackson otrzymał zaproszenie do wielkiej hollywoodzkiej kariery. Dwa lata wcześniej nakręcił swój pierwszy „normalny” film, wychwalany przez krytykę dramat psychologiczny „Niebiańskie istoty” z debiutującą Kate Winslet (znaczący epizod zagrała tu także Elizabeth Moody, znana lepiej jako mama Lionela z „Martwicy mózgu”). Pewien hollywoodzki producent zobaczył ten film i zachwycił się kunsztem Jacksona na tyle, że postanowił, iż muszą razem pracować. Tak zrodził się pomysł nakręcenia „Przerażaczy”, którego budżet osiągnął niebotyczną jak na ten rodzaj produkcji sumę 60 milionów dolarów. I wszystko poszło jak należy – Michael J. Fox jako tropiciel duchów zagrał jedną z najlepszych ról w karierze, efekty specjalne były pierwszej klasy, humor – mimo że oczywiście mocno stępiony w porównaniu z „Martwicą mózgu” – i tak wspaniale cyniczny. Powstał tylko jeden problem. Mianowicie, amerykańska premiera „Przerażaczy” zbiegła się z dniem rozpoczęcia igrzysk olimpijskich w Atlancie. W efekcie film miał fatalny debiut i już potem nie radził sobie w box office – choć wszystkie dane wskazywały, że powinien stać się murowanym hitem. „Przerażacze”, o całą długość inteligentniejsi od „Rodziny Addamsów”, mieli odsłonić przed „głównonurtową” publicznością krainę komediowego horroru, jednak z powodu nieszczęśliwego marketingu, przepadli.
W tym samym roku co „Przerażaczy”, Jackson zrealizował filmowy żart zatytułowany „Forgotten Silver”, quasi dokument opowiadający o nieistniejącym nowozelandzkim pionierze filmowym. Potem na dwa lata utonął w rozmowach dotyczących kolejnych projektów. Cała jego kariera wydawała się ciągiem logicznych następstw. Obracał się dotąd wokół mniej więcej tych samych tematów, tyle że z biegiem lat realizował je na coraz wyższych szczeblach filmowej hierarchii. Gdy w 1998 roku buchnęła wiadomość, że to właśnie on będzie reżyserem „Władcy pierścieni”, wielu fanów było zbulwersowanych. Jak to, facet od „Martwicy” bierze się za Tolkiena?! Znający całą twórczość Jacksona uspokajali wówczas – wybór jest logiczny, nie ma lepszego kandydata. I mieli rację, rzecz jasna.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Bad Taste, BrainDead – dwa klasyki ponad klasykami, poznane dzieki grupie X-muza i TopCanal 🙂 Pamietam jak kiedys na jednym z kanalow ogladalem Forgotten Silver i naprawde myslalem, ze chodzi o cudem odnaleziony film. Dobry rezyser, chociaz nie rozumiem jak Hobbita mozna rozbic na trylogie…
Był jeszcze Forgotten Silver, choć to nie horror, ale fałszywy dokument. Opowiadał o nieistniejącym człowieku.