Samolot z napędem atomowym na kilogramie materiału rozszczepialnego teoretycznie mógłby latać miesiącami bez lądowania na tankowanie paliwa.
Amerykańskie lotnictwo zaczęło pompować pieniądze w rozwój samolotów jądrowych w 1946, w rok po zrzuceniu bomb atomowych na japońskie miasta Hiroszima i Nagasaki. Na początkach ery atomowej wydawało się, że energia jądrowa zasili wszystko od samochodów, domów, po łodzie podwodne i samoloty właśnie. Realia technicznie okazały się jednak dużo trudniejsze niż przewidywana. Efektem blisko dziesięciu lat prac naukowców w projekcie o kryptonimie X-6 był przerobiony bombowiec B-36 Peacemaker (Rozjemca). Wykonano jeden samolot prototypowy oznaczony jako NB-36 Crusader (Krzyżowiec), oczywiście z pierwszą literką od „nuklearny”. Loty testowe wykonane zostały w latach 1955-1957, samolot latał co prawda na konwencjonalnym paliwie lotniczym, natomiast w jego luku bombowym znajdował się działający 3MW reaktor jądrowy chłodzony powietrzem, zawierał także przerobioną kabinę dla pięcioosobowej załogi. Ze względu na ryzyko skażenia promieniotwórczego w przypadku awarii samolotu lub reaktora, każdemu lotowi towarzyszył drugi samolot z obsadą spadochroniarzy, którzy mieli zabezpieczyć ewentualny teren katastrofy.
Problemów z zaprojektowaniem atomowych samolotów jest kilka. Pierwszy to zminiaturyzowanie reaktora atomowego na tyle by zmieścił się w samolocie, nawet tak wielkim jak B-36. Przez pierwsze lata Amerykanie opracowywali projekt kompaktowego reaktora, zwanego HTRE (Heat Transfer Reactor Experiment), którego trzecia generacja mogła służyć jako teoretyczny źródło energii samolotu. Druga przeszkoda to waga całego sprzętu. Sam reaktor ważył załóżmy 5 ton, ekranowanie reaktora 30 ton, ekranowanie kokpitu załogi 16 ton, silniki wykorzystujące energię reaktora 9 ton oraz wszystkie dodatki, rury, sterowanie 20 ton. Razem aż 80 ton, żeby z czymś takim latać trzeba dużego udźwigu samolotu oraz długiego pasa rozbiegowego. Kolejna rzecz to zabezpieczenie załogi przed promieniowaniem. Pomysł rozdzielenia ekranów na cześć reaktorową i załogową, to kompromis pozwalający oszczędzić na wadze. Najbardziej chroniony jest przód samolotu, na ekran składają się płyty ołowiowe oraz płaszcz wodny. Pozostałe strony samolotu, tył i boki, nie mają już takiej ochrony. Ostatnia rzecz której brakuje to silniki, które przekształciłyby ciepło generowane przez reaktor na odrzut potrzebny do latania. Pomysł konstrukcji z cyklem bezpośrednim, w którym powietrze przechodziłoby przez sam reaktor, prostszy technicznie, skutkowałby tym, że samolot zostawiałby za sobą strumień napromieniowanego gazu. Alternatywą był pomysł z cyklem pośrednim, w którym czynnikiem chłodzącym reaktor a podgrzewającym powietrze byłby ciekły metal. Rozwiązanie bezpieczniejsze dla środowiska, ale cięższe, bardziej skomplikowane.
W roku 1961, po piętnastu latach i wydaniu miliarda ówczesnych dolarów, program samolotów jądrowych został definitywnie zamknięty przez prezydenta Kennedy’ego, a pieniądze zostały skierowane na rozwój rakiet i program kosmiczny. Dzisiaj niektórzy przebąkują o powrocie do energii atomowej w lotnictwie, tylko że pomysł jest już nieco inny. Zamiast zabierać kłopotliwy reaktor ze sobą, lepiej wykorzystać jego energię do produkcji paliwa, na przykład wodoru. Nie zapewniłoby to wielokrotnego okrążania Ziemi bez międzylądowania, ale uniezależniło przemysł lotniczy od paliw kopalnych.
Źródło grafiki: appuntidigitali.it