Myślałem, że Nowy Jork przyprawi mnie o zawrót głowy. Tymczasem okazał się dokładnie taki, jak się spodziewałem, to znaczy – jakim go znałem z hollywoodzkich filmów.
I wieżowce, i kolorowi na ulicach, i metro będące w slasherach kolebką psychopatów, wydały mi się zwyczajne i naturalne. Jedzenie w NYC jest tanie i dobre, komunikacja znakomita, a całe miasto wydaje się przyjazne i wesołe.
Wsiadłem do metra w brudnym Queens, jechałem pięć minut, po czym wysiadłem na stacji w centrum miasta. Wyszedłem na zewnątrz i był to widok, którego nie zapomnę do końca życia – pierwsze spotkanie z Manhattanem. Wcześniej przez moment widziałem jego sylwetkę z wiaduktu metra, ale teraz znalazłem się w jego sercu. To dość dziwna chwila. Był sobotni poranek, słyszałem odległy szmer miasta, na ulicy było pustawo, wszyscy ludzie jakby gdzieś się zapadli. Szedłem z podniesioną głową, uważając, żeby na coś nie wpaść. Większość pocztówkowych zdjęć Manhattanu jest robionych z malutkiego zagajnika zwanego Empire Fulton Ferry State Park. Widzimy wówczas na pierwszym planie Brooklyn Bridge, wijący się, najlepiej przy zachodzie słońca, ku południowemu Manhattanowi.
Serce miasta, coroczne miejsce witania Nowego Roku, teren kojarzony z wieloma amerykańskimi filmami. To tutaj Jason Voorhees “zdobywał Manhattan”, dając kopa w zbyt głośno grający radiomagnetofon. Dzisiaj podobna sytuacja nie miałaby miejsca – na każdym rogu, dyskretnie ukryty w cieniu, stoi policjant i bacznie lustruje całą okolicę.
Greenpoint. Skrzyżowanie dwóch ulic w Brooklynie, gdzie na każdym kroku słyszy się język polski. Odwiedziliśmy lokalną knajpę, w której dwójka emigrantów serwuje schaboszczaki, kiełbasy i golonki. Smakowało gorzej niż w kraju, towarzystwo siedzących obok robotników i kombinatorów (“K… to za ch… nie da się tak zrobić”) nie było jakoś szczególnie twórcze, ale w sumie przyjemnie było zobaczyć kawałek naszej rzeczywistości w wielkim mieście.
Broadway jest ulicą wijącą się przez cały Manhattan, pełną teatrów, knajpek i sklepów. Levisy 501 można tu kupić za 20 dolarów, a płyty DVD za 70 centów. Broadwayem można spacerować również wieczorem i w nocy, bo ruch jest tu taki jak za dnia.
Aby dotrzeć do najlepszej księgarni w mieście, należy szukać ”żelazka”, czyli położonego na styku 5th Avenue i Broadwayu słynnego Flatiron Building. Od tego miejsca trzeba iść kawałek Broadwayem na południe i oto stajemy u wrót księgarni Strand. Reklamują ją jako “18 mil książek”, co wcale nie jest przesadą. W dziale filmowym znajdziemy tak mniej więcej 1000 różnych książek i albumów umieszczonych na kilku ogromnych regałach. Ceny są tu szokująco niskie, a Strand działa na zasadzie miksu księgarni z antykwariatem, co gwarantuje, że znajdziemy tu książki, których nakłady są już dawno wyczerpane w Amazonie. W przypadkach obkupienia się w książki i niemożności ich normalnego wywiezienia samolotem, polecam wizytę na Greenpoincie i skorzystanie z usług którejś z polskich firm wysyłkowych. Wychodzi taniej niż korzystanie z amerykańskiej poczty. W filmie którą odwiedziłem za przesyłkę do 10 kg chcieli jedyne 20 Waszyngtonów.
Pierwszy raz zobaczyłem Wendy’s w połowie lat dziewięćdziesiątych w Londynie. Kumple doradzali, żeby odwiedzić ten lokal, słynący z dwa razy większych hamburgerów niż te w McDonaldsie. Średnio mi smakowało, mimo że porcje faktycznie były bycze. W Nowym Jorku odwiedziłem Wendy’s i wreszcie natrafiłem na produkt, który mnie zastrzelił. Oto sałatka meksykańska podawana w trzech częściach. Otrzymuje się misę z różnymi rodzajami sałaty, do tego nachos, które należy połamać i wsypać do środka, a na wierzch zalać ciepłą fasolę w przepysznym sosie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych byłem też częstym klientem nowo powstałej knajpki przy Widok. Pierwsza w Warszawie Pizza Hut i KFC współegzystowały tam z meksykańskim Taco Bellem. Nigdy nie było do niego tłoku. Gdy zamawiałem oblane serem nachosy, tacos czy burritos, ekipa przygotowywała je w ekspresowym tempie. Byłem pod wrażeniem. Jak się potem dowiedziałem, dyrektorem tego Taco Bella był w tamtym czasie mój dobry kolega, który przez wiele lat rządził potem okoliczną Bajką. Taco Bell nie wytrzymało jednak próby czasu i po kilku latach znikło z Warszawy. W Europie też go nie odnalazłem. Trzeba było pojechać za ocean, żeby ponownie móc zamówić talerz nachos grande!
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
„To jest takie zasrane wielkie miasto, gdzie nie istniejesz ani ty, ani twoje kompleksy – istnieje tłum” – tak pisał o Nowym Jorku Marek Hłasko w liście do Henryka Berezy.
Rok 1995. Samolot Delta Airlines, lot z Frankfurtu na Washington-Dulles.
Lot Delty zebrał we Franfurcie pasażerów z Warszawy i Moskwy, więc w samolocie przeważali rosyjscy imigranci podróżujący z kuframi, kartonowymi pudłami i pierzynami (brakowało tylko żywych gęsi i prosiaków). Pod koniec długiego lotu, już nad terytorium USA pilot powiedział przez głośniki, że po lewej stronie w oddali widać budynki Nowego Jorki. Faktycznie na horyzoncie można było zobaczyć małe srebrzyste szpileczki. Ale w tej samej chwili cała podróżująca Rosja skoczyła na lewą burtę tłocząc się przy okienkach. U mnie na kolanach wylądowało dwóch solidnych „mużyków” waniających samogonem a jeden szarpał drugiego krzycząc „Smatrij Wania Nju Jork !!!)Pilot nawykły chyba do takich sytuacji lekko przechylił samolot na lewą stronę co spotęgowało efekt. „żeńszczyny” piszczały, wesoło było.
Miało to w sobie coś z radości imigrantów z XIX wieku widzących NY wyłaniający się z mgły East River.