Dnia 23 lipca 2012 roku mógł nastąpić koniec współczesnej cywilizacji. Omal nie spełniło się legendarne proroctwo Majów o nadejściu ostatecznego słońca i kresie czasu.
Wspomnianego dnia nastąpił gigantyczny wytrysk materii słonecznej, największy jaki zanotowano od czasów gdy prowadzone są pomiary. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po latach, dzięki odczytom wysłanej przez NASA sondy STEREO-A (Solar Terrestrial Relations Observatory) przeznaczonej do badania materii słonecznej. Pierwsi o tym napisali w marcu 2014 roku byli pracownicy Uniwersytetu w Berkeley, prowadzącego badania na podstawie danych STEREO-A. Temat powrócił na nagłówki dzięki kolejnym wymysłom o końcach świata. Akurat ten z 2012 roku mógłby być namacalnie i brutalnie prawdziwy.
Poruszający się z prędkością 2000 km/s wyrzut energii nieznacznie minął Ziemię. Gdyby trafił w nią, nastąpiłoby prawdopodobnie zniszczenie sieci elektrycznych na całym świecie. Telefony przestałyby działać, ludzie obudziliby się bez prądu, stanęłyby zakłady przemysłowe i taka sytuacja mogłaby potrwać długie miesiące. Trudno sobie wyobrazić rozwój kolejnych wypadków, ale łatwo uświadomić sobie, że globalny brak prądu choćby przez jeden dzień oznaczałby małą lub większą apokalipsę. Prawdopodobnie w wielu częściach globu rozpoczęłyby się rządy bezprawia, pewnie szybko wybuchłaby jakaś wojna. Wszystko zależałoby od tego, jak szybko udałoby się przywrócić dostawy prądu.
Jednym z największych problemów takiego krachu stałby się deficyt transformatorów, stanowiących podstawowe elementy stacji elektromagnetycznych. Ich produkcja jest dość czasochłonna, przy założeniu oczywiście, że fabryki są zasilane. Obecnie światowe sieci energetyczne są ze sobą mocno powiązane i awaria części z nich rozpoczęłaby reakcję łańcuchową. Jednocześnie zepsutych elementów nie dawałoby się od razu wymienić, co pogłębiłoby efekt.
Największe podobne zjawisko miało miejsce w 1859 roku. Nazwano je „zdarzeniem Carringtona”. Wówczas burza słoneczna spowodowała awarie sieci telegraficznych w Europie i Ameryce Północnej. Pamiętajmy przy tym, że wówczas nie było jeszcze zasilania elektrycznego, więc efekt nie był aż tak rażący. Poza tym, jak się szacuje, XIX-wieczna burza słoneczna była znacznie mniejsza niż ta z 2012 roku.
Staruszka Ziemia po raz kolejny miała szczęście.
Źródło grafiki: pixabay.com
Dobry przykład, jak groźne może to być, mieliśmy w 1989 roku. Podczas burzy magnetycznej w marcu i sierpniu doszło do awarii sieci energetycznej w kanadyjskim stanie Quebec. Tysiące odbiorców nie miało prądu przez 9 godzin, w dodatku pracę musiała przerwać główna kanadyjska giełda papierów wartościowych, co przyniosło gigantyczne straty finansowe. Jednak bezsprzecznie najbardziej dotkliwym skutkiem działalności Słońca była burza magnetyczna, która szalała na Ziemi na początku września 1859 roku, znana jako „zjawisko Carringtona” od nazwiska amatora astronomii, który jako jedyny zaobserwował owy rozbłysk na Słońcu. Wiatr słoneczny dotarł do ziemskich biegunów magnetycznych w ciągu niecałych 20 godzin, a więc 2-3 razy szybciej niż zazwyczaj. Doszło do zakłóceń i awarii w sieci telegraficznej w Europie i Ameryce Północnej. Zorze polarne, zwykle widoczne nad obszarami polarnymi, tym razem obserwowano niemal na całym świecie, nawet w krajach położonych w pobliżu równika.
Coś takiego może się zdarzyć. Nie zdarza się często, ale może. Trochę śmieszy mnie to, że obecnie wypuszczony raport podkreśla zagrożenia związane z trudnościami komunikowania się, czyli również koordynacją działań. Czyli widać, że model, w którym są globalne korporacje i przemysł skupiony na niewielkich obszarach nie sprawdza się ogólnie dla zagrożeń w skali planety. Lepszy jest taki, w którym przemysł i nauka są bardziej rozproszone równomiernie na całym świecie. Ciekawe dla mnie jest za to to, czy w raporcie zwrócono uwagę na zabezpieczenia sieci elektrycznej i transformatorów. Kiedyś czytałem, że przy obecnym rozwoju techniki i zapotrzebowania na energię elektryczną taki rozbłysk jak w 1859 cofnął by ludzkość do epoki kamienia łupanego (prawie), bo spowodowałby spalenie się znacznej części transformatorów elektrycznych, w konsekwencji paraliż sieci elektrycznej na znacznych obszarach (wielkości kontynentu), a fabryk produkujących transformatory (energetyczne) nie jest dużo, a do produkcji też potrzebują prądu… Dodając do tego konieczność transportu materiałów do tych fabryk, później transportu i instalacji gotowych transformatorów i surowców dla dostawców materiałów dla tych fabryk powstał by niezły bałagan, porównywalny z solidną wojną!
O tym, że był taki wytrysk materii informowano już w 2012 roku. Największy jaki kiedykolwiek zarejestrowano. Tyle że wówczas, jak rozumiem, nie zdawano sobie sprawy z tego jak blisko minął on Ziemię.
Nie dosc ze zadna wojna by nie wybuchla to jeszcze zakonczyly by sie w jednej chwili wszystkie inne wojny. Nie mniej i to by moglo nie uratowac cywilizacji.
Dlatego, że wojny potrzebują prądu do prowadzenia? 🙂 Moim zdaniem niejedna wojna domowa by wybuchła, podobnie jak podczas różnych powodzi dochodzi do rabowania sklepów.