Była pierwszą osobą z Polski, która zdobyła Everesta i K2. Wyprzedziła mężczyzn i udowodniła, że Polski Związek Alpinizmu nie jest jej do niczego potrzebny.
Wanda Rutkiewicz była i jest najważniejszą kobietą w historii gór. Jej kariera ruszyła na dobre w 1975 roku, gdy została kierownikiem kobiecej wyprawy na dziewiczy wówczas szczyt, Gaszerbrum III. Co prawda nie był to ośmiotysięcznik, bo brakowało mu do tego miana 54 metrów, ale pozostawał ostatnim niezdobytym tak wysokim szczytem. Wyprawa została zaakceptowana przez władze, ponieważ udało się ją połączyć z obchodami Międzynarodowego Roku Kobiet – stąd w składzie ekipy znalazły się same panie. Mężczyźni też ruszyli w Karakorum, natomiast zgodnie z założeniami mieli tylko pomagać, głównie przenosząc sprzęt i rozbijając obozy.
Wanda była kierownikiem nie przejmującym się zgłaszanymi jej odrębnymi zdaniami. Po latach możemy obejrzeć film dokumentalny na którym widać, że w ekipie dochodziło do jawnych kłótni. Mężczyźni jawnie podważali szefowskie umiejętności Wandy. Mimo tych konfliktów wyprawa zakończyła się sukcesem – w mieszanym składzie zdobyto Gaszerbruma III, a dodatkowo zespół kobiecy zdołał wejść na pobliski ośmiotysięcznik, Gaszerbrum II, choć początkowo Polacy nie mieli na niego pozwolenia od władz Indii. Po powrocie do kraju rozpętało się piekło. W wyniku awantur, w których pojawiał się argument, że dla Wandy liczy się tylko jej kariera i że nie potrafi zarządzać ludźmi, himalaistka znalazła się na marginesie rodzimego środowiska wspinaczkowego. Może i mieli rację, może nie liczyła się z innymi i była spryciulą, ale przecież to ona była gwiazdą!
Trzy lata później weszła na Mount Everest tego samego dnia, gdy Karol Wojtyła został wybrany papieżem. Ale nie zrobiła tego z polskimi kolegami. Przystąpiła do wyprawy niemieckiej, do której zaprosił ją znajomy. I mimo że miała tam pełnić służalczą rolę, w pewnym momencie odmówiła wykonywania poleceń i wbrew woli części ekipy ruszyła w górę, wprost na szczyt. Gdy na niego weszła, zrobiła jedno z najbardziej metafizycznych zdjęć w całej historii himalaizmu. Okutana w kominiarkę, w goglach, wyglądała jak przybysz z innej planety. Była piękna pogoda, wydawałoby się, że nieomal piknik, z tym dodatkiem, że rozbity na prawie dziewięciu tysiącach metrów nad ziemią.
Polscy wspinacze zdobyli Everesta dopiero ponad rok po niej. Podobnie stało się w 1986 r. gdy do akcji górskiej pod K2 szykował się zespół męski z samym Jerzym Kukuczką na czele. Wanda znów ich uprzedziła, znów zdana wyłącznie na siebie. Dołączyła do francuskiej ekipy dowodzonej przez małżeństwo Barrardów. Mimo zażartych kłótni z czwartym członkiem ekipy, weszła samotnie na najstraszliwszy szczyt Ziemi. Barrardowie aż tyle szczęścia nie mieli – umarli podczas schodzenia z góry.
Po upadku komunizmu wraz z Telewizją Polską i innymi sponsorami zorganizowała Karawanę do marzeń, czyli projekt wejścia w ciągu dwóch lat na pozostałych osiem ośmiotysięczników brakujących jej do zdobycia Korony Himalajów i Karakorum. Znów ruszyła w góry. Od razu wybuchła awantura w związku z wejściem na Annapurnę. Niektórzy, zwłaszcza obserwujący ją wówczas przez lornetkę Krzysztof Wielicki, zarzucali Wandzie, że nie weszła, że zawróciła przed szczytem. W końcu uznano jej ten szczyt, ale wiadomo było, że nikt z Polski już raczej nie będzie chciał się z nią wspinać. Wandzie to nie przeszkadzało, zdobyła samotnie najprostszy z ośmiotysięczników Czo Oju. Nie była jednak tak silna jak dawniej. Odzywała się złamana niegdyś noga, a dodatkowo spotkał ją kolejny dramat w życiu osobistym. W 1990 r. ukochany, Kurt Lyncke spadł na jej oczach z Broad Peak w 400-metrową przepaść. Od tego momentu samotność stała się jej obsesją. A potem nadeszła Kanczendzonga.
Wanda ruszyła na wyprawę w niezbyt dobrej formie, a przecież góra była wyjątkowo trudna. Już raz do niej podchodziła. Nazwa Kanczendzonga oznacza po tybetańsku „pięć skarbów pod wielkim śniegiem”. Owo miejsce uchodzi za święte, przez co pierwsi zdobywcy byli proszeni, żeby nie wchodzić na sam wierzchołek. Mierząc się z tak monumentalnym przeciwnikiem, Wanda wiedziała jedno: że musi wejść na szczyt, bo tego wymagał plan Karawany do marzeń. Nieważne, że była osłabiona, nieważne, że skończyła jej się żywność. Młodego Carlosa Carsolio, który chciał jej pomóc i zabrać na dół, odprawiła do obozu. Została sama na noc bez namiotu na wysokości ponad 8000 metrów. Czy dotarła do szczytu?
Zapewne nigdy się tego nie dowiemy.
Obszerny dokument o Wandzie Rutkiewicz
Źródło grafiki: Wanda Rutkiewicz
Na dalszej karierze Rutkiewicz ciężko zaważył wypadek na Elbrusie w 1981. Potrącona przez innego alpinistę, który stracił równowagę na twardym lodzie poniżej Skał Pastuchowa, spadła kilkadziesiąt metrów i doznała otwartego złamania kości udowej. Źle leczona w podkaukaskim szpitalu noga nie zrastała się prawidłowo. Rutkiewicz udała się wówczas na leczenie do Austrii, gdzie zajął się nią dobry znajomy i partner wspinaczkowy sprzed kilkunastu lat, Helmut Scharfetter. Zamieszkała z nim pod Innsbruckiem i tam zastał ją stan wojenny. Wkrótce wzięła z nim ślub.
Jej mama wciąż wierzy, że Wanda Rutkiewicz żyje. Zdaje się, że do dzisiaj nie uznano jej oficjalnie za zmarłą.
Osiągnęła to, czego wy, biedne, przyziemne robaczki nie osiągniecie nawet w tysięcznej części! Śmierć na własne życzenie? Być może… Tyle że wy nawet nie będziecie mieć tego luksusu, padniecie niespodziewanie na zawał od tłustego żarcia i wódy, raka lub wylew od papierochów, zginiecie w wypadku przez pijanego idiotę, albo dostaniecie pałą od tępego karka na osiedlu. Taki sens będzie miała wasza śmierć, tak przyczynicie się do dobra drugiego człowieka. Daj Boże, jak przez trzy dni o waszym zejściu baby w kolejce pod apteką podyskutują. Tylu wspaniałych ludzi zginęło? A dlaczego byli tacy wspaniali? Bo robili to, co robili właśnie, to, co kochali.
Właśnie o tym jest głównie książka wspomniana w znalezisku „Ucieczka na szczyt”. W wielu książkach czyta się o sposobach, które himalaiści wykorzystywali, aby poradzić sobie z organizacja wyprawy w ówczesnych czasach. Jednak dopiero ta książka przyjrzała się temu fenomenowi właśnie konkretnie pod tym kątem- jak sytuacja polityczna w państwie wytworzyła w Polakach siłę i determinację, aby przetrwać i osiągać swoje cele niezależnie pod przeciwności. Zahartowała ich i sprawiła, że po prostu nauczyli się kombinować, aby osiągnąć swój cel. Kombinować niekoniecznie w złym tego słowa znaczeniu. Polacy byli bardzo do tyłu w osiągnięciach górskich, jednak kiedy himalaizm polski zaczął po wojnie odżywać szybko nadgonili straty. Był on dla nich ucieczką, sposobem na oderwanie się od smutnej rzeczywistości, czymś czemu mogli się oddać. Dodatkowo mieli poczucie, że muszą udowodnić, że potrafią, po prostu. Zresztą ich środowisko było czymś w rodzaju rodziny, choć nie sielankowej. Robienie sprzętu w zakładach często zajmujących się kompletnie czymś innym, kiedy za granicą po prostu go kupowali, zapraszanie na wyprawy zagranicznych alpinistów w zamian za wkład finansowy, malowanie kominów aby dorobić, kołowanie rzeczy „po znajomości”. Wreszcie, czego po latach wielu nie ukrywa i opisuje w swoich książkach po prostu przemyt, aby dobra sprzedawać u nas czy na wyjeździe. Niektórzy byli w tym tak dobrzy, że wracali z wyprawy o wiele bardziej zarobieni niż na nią wyjechali 🙂 często poświęcano czas na wyprawach właśnie na zarobek takimi sposobami. Wg tej książki himalaiści z innych krajów nie mieli takich osiągnięć, ponieważ zbyt łatwo im to przychodziło (wyjazdy), niekiedy traktowali to na zasadzie „nie udało się, trudno, przyjadę tu niedługo znowu i spróbuję”. A Polacy byli zdeterminowani, bo musieli włożyć ogromny wysiłek w to, żeby w ogóle wyjechać. Zresztą w ogóle taki już charakter Polaka 🙂 polscy himalaiści, szczególnie tacy pokroju Kukuczki czy Wandy słynęli z tego, że byli niesamowicie zawzięci i ciężko było ich złamać. Powiem wprost: byli „nie do zajechania”. Podobno wszystkim szczęki opadały jak Kukuczka odpalał papierosa na 8000m.+ 😀 Polak potrafi.
Czytam kolejne książki i na najciekawszą postać polskiego kobiecego himalaizmu wyrasta w moich oczach Halina Kruger-Syrokomska. Nie Wanda Rutkiewicz, która potrafiła dzięki poznanym podczas różnych wypraw mężczyznom dołączyć do ich zagranicznych wypraw i wejściem smoka zdobyć Mount Everest czy K2, zanim dotarły tam polskie wyprawy. Nie Anna Czerwińska, która zdobywa kolejne ośmiotysięczniki, ale z wyglądu przypomina mężczyznę i jej styl pisania (“górfanka”, “miałam dryg do biznesu”) jest niestety bardzo toporny. Nie Dobrosława “Mrówka”, która podczas wyprawy na K2 w 1986 roku tak bardzo pomagała innym, że sama zamarzła. Nie Kinga Baranowska, która wchodzi na kolejne szczyty stylem spotu reklamowego. Ślady po Kruger-Syrokomskiej można znaleźć jedynie pomiędzy wierszami. Ale właśnie one wydają mi się najciekawsze. Gdyby los nieco inaczej rozegrał wydarzenia, to ona mogłaby być największą himalaistką spośród wszystkich.
Wielka himalaistka, ale – z tego, co wiadomo z różnych relacji – miała trudny charakter i nie wprowadzała dobrej atmosfery w zespole. A relacje o jej ostatniej próbie wskazują, że była skrajnie wyczerpana, Carlos Corsolio usiłował ją przekonać do odwrotu, ale nic to nie dało, musiałby chyba przemocą ją stamtąd zabrać, na co nie miał siły ani psychicznej, ani fizycznej. Przeceniła swoje możliwości i wiek. Była jednak jedną z pierwszych kobiet himalaistek i inspirowała inne panie. A panie w Himalajach mają skłonność do mniejszego ryzykowania niż panowie. Może też dlatego, że śmierć Wandy Rutkiewicz mają w pamięci?