Norweskiemu malarzowi doskwierał alkoholizm oraz choroby o podłożu nerwowym. Mimo to zdołał dożyć ponad 80 lat! Bohaterowie jego obrazów aż takiego szczęścia nie mieli.
Edward Munch sporą część swego życia spędził w Berlinie, gdzie w gospodzie o swojskiej nazwie Pod Czarnym Prosiakiem spotykał się m.in. ze Stanisławem Przybyszewskim czy Augustem Strindbergiem. To w stolicy Niemiec w 1893 r. zrodziła się inspiracja do namalowania „Krzyku natury”, bo tak nazywała się pierwotna wersja słynnego obrazu. Potem powstały trzy kolejne, zmieniła się także nazwa obrazu, utożsamiana odtąd z norweskim słowem „shrik”. Czyli bardziej wrzask niż krzyk.
Munch dokonał za życia zaskakującej rzeczy, a mianowicie nie sprzedał większości swoich dzieł, lecz zapisał je w testamencie miastu Oslo. Oryginał Krzyku wisi sobie w Oslo w Munch-museet. Ot, po prostu wisi na ścianie w sali, gdzie siedzi sobie na stołeczku jedna starsza pani z muzeum. Pani co pewien czas wychodzi, można więc podejść i dotknąć palcem legendę. Mimo że to „Mona Lisa naszych czasów”, nie ma żadnych pancernych szyb ani innych prób odseparowania go od publiczności. W sumie nic dziwnego, że w 1994 r. Krzyk został skradziony. Udało się go odzyskać po dekadzie, po czym wrócił on na swoje miejsce.
Zobaczyć Krzyk z bliska, to spojrzeć w oczy współczesnemu horrorowi. Wśród innych prac wystawionych w muzeum Muncha znajdował się Pożar w wiązowym lesie. Podobno reżyser Wes Craven tytuł “Nightmare on Elm Street” zaczerpnął z Washington Post, gdzie takowy nagłówek ukazał się po śmierci prezydenta Kennedy’ego, który zginął przejeżdżając przez Elm Street w Dallas. Gdyby nie to, można by być przekonanym, że także tę inspirację Craven zaczerpnął z Muncha. Pamiętajmy przy tym, że twarz bohatera Krzyku stała się kanwą nie jednego, lecz całej serii horrorów.
W ekspozycji National Gallery znajduje się również niesamowity obraz Muncha zatytułowany Morderca (na zdjęciu). Zielona twarz – u Muncha oznacza zazdrośnika. Lepkie, długie ręce oraz profil twarzy jak u delikwenta z Krzyku podkreślają dramat tego nieszczęśnika. Widać, że ucieka, ale jednocześnie bardzo rzuca się w oczy. Jest w tym obrazie dramatyzm podkreślony tłem, które dosłownie płonie. Krzyk to tylko twarz postaci i układ rąk, a w Mordercy każdy skrawek płótna dokłada swoje trzy grosze do ogólnego wrażenia. Ten obraz jeszcze nie zdobył należnej mu sławy. Należy chyba poczekać aż jakiś reżyser horrorów uczyni go swoją inspiracją.
Oficjalna strona Muzeum Muncha w Oslo
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Czesto nie zdajemy sobie sprawy jak cienka linia dzieli nas od szalenstwa, krzyk – naturalny odruch ludzki, jak i obraz krzyk, sa wg mnie forma ujscia emocji, ktore skumulowane tworza cos na wzor ekspresjonistycznego malowidla, a nieuwalniane doprowadzaja nas do obłędu.
https://www.youtube.com/watch?v=Bv0BsBmKgV0 – bardzo ciekawy dokument o Munchu.
Zawsze mi się wydawało, że w tym obrazie chodzi bardziej o rozpacz i ból niż o szaleństwo?
Kiedyś dyskutowałem z osobą chorą na schizofrenię i ona twierdziła, że Krzyk to esencja Morbus Bleuleri. Oczywiście, to tylko sztuka podlegająca interpretacjom, ale mi też wydaje się, że rozpadająca się twarz to trochę za dużo jak na rozpacz.
Moim zdaniem odczytywanie obrazów (ale także dzieł literackich czy filmowych) przez pryzmat biografii ich twórców nie jest w pełni właściwe. Oczywiście, trudno się nie zgodzić z tezą, że jeżeli ktoś był alkoholikiem czy schizofrenikiem to jakaś cząstka owych przypadłości uwidoczniła się w twórczości, ale może właśnie to tylko cząstka.
Poza tym czasem warto po prostu sobie popatrzeć na obraz, nie przydając mu specjalnych znaczeń. Dekonstrukcja zabija tajemniczość, a przecież w tajemniczości cały urok. 🙂
Przecież nigdzie nie napisałem, że ponieważ Munch miał nałogi, to malował wykolejeńców. Jest dokładnie tak jak piszesz – patrzę na Krzyk, w momencie gdy robiłem to po raz pierwszy na żywo kilka lat temu, nie wiedziałem jeszcze prawie nic o Munchu, a już wówczas miałem wrażenie, że patrzę na nieszczęśliwą, potrzebującą pomocy (czy można jej udzielić?) osobę chorą psychicznie.
Muszę to napisać, ponieważ dziwnym zrządzeniem losu (biorąc pod uwagę, że siedzę teraz i komentuję artykuł o Munchu) kilka dni temu do szpitala psychiatrycznego trafił człowiek, z którym pracuję. Kiedyś cierpiał na schizofrenię, wykaraskał się z pomocą silnych leków, ale ostatnio nastąpił nawrót choroby. Nie nastąpił on jednak bez przyczyny; został poprzedzony tygodniami, a wręcz miesiącami tęgiego picia i trudno uwierzyć, żeby używki nie miały na ów nawrót wpływu (przypomina się historia Syda Barretta). Żeby było jeszcze ciekawiej, w kontekście artykułu, człowiek ów jest częstym bywalcem krakowskich knajp (jak najniższego sortu rzecz jasna), nieudanym literatem, miłośnikiem młodopolskiej dekadencji i uwielbia Przybyszewskiego (między innymi). Piszę „jest”, bo przecież chciałbym żeby znowu wrócił do „świata”.
Ot taka prywatna historia… Czy można udzielić pomocy? Można, przecież są odpowiednie lekarstwa, wiemy jak i na co działają. Ale tak naprawdę nie wiemy co się dzieje w głowach ludzi cierpiących na podobne przypadłości, możemy jedynie się domyślać.
Moje zupełnie prywatne zdanie jest takie, że pomocy schizofrenikom – mówię o wsparciu społecznym, powiedziałbym wręcz że jednostkowym – nie da się udzielić. Po prostu to co się da zrobić i tak nie pomoże, a samemu przejmuje się część efektów ubocznych. Leczenie farmakologiczne to osobna sprawa. W to nie wnikam; zostawiam sprawę lekarzom i najnowszym metodom terapii grupowej i wszelkiej innej. Schizofrenicy posiadają wielką potrzebę akceptacji i zrozumienia piekła przez którą przechodzą. W praktyce oznacza to przyłączenie się do akcji w stylu „ktoś nas śledzi”, „zawróćmy bo mam przeczucie że coś złego się wydarzy” albo w najlepszym razie „wyjdźmy czym prędzej z tej restauracji”. Prosta stąd droga do wkroczenia w tą samą otchłań, z której próbuje się ratować schizofrenika. Zrozumieć co tkwi w głowie schizofrenika się nie da, trzeba by wejść w jego skórę, a to oznacza zgodę na autoszaleństwo.
Jako osoba usposobiona fizykalistycznie nie mogę się zgodzić z tezą, że da się „wejść w skórę” schizofrenika; spróbować zrozumieć to jedno a poczuć coś lub stać się kimś to drugie. Innymi słowy, to co się dzieje w mózgu osoby nerwowo chorej dzieje się za sprawą konkretnych bodźców fizycznych i chemicznych. Jeżeli Munch zdradzał objawy szaleństwa to zapewne dlatego, że nie wylewał za kołnierz oraz dlatego, że był wrażliwym człowiekiem. Przeciętny człowiek nie wejdzie w jego skórę, nie mając na koncie przygód z nałogami, talentu artystycznego czy przykrych epizodów z życia; i chyba lepiej żeby nie wchodził. Postarajmy się jedynie zrozumieć.
Czekaj, ale ja nie pisałem tego w kontekście Muncha. Munch raczej akurat nie był schizofrenikiem. Zostawmy go w spokoju – zgoda, że nie ma sensu rozpatrywać jego twórczości przez pryzmat tych czy innych dolegliwości 🙂 Pisałem nawiązując do tego co wspomniałeś o swoim koledze z MB.