Tak jak Fox Mulder chcemy wierzyć, ale czasem się to nie udaje. Jak choćby w przypadku lądowania UFO na podlubelskiej „łączce na skraju wszechświata”.
Żeby rozpocząć tę opowieść, trzeba się cofnąć do czasów gomułkowskich. Temat nieznanych zjawisk praktycznie nie istniał w obiegu wydawniczym, natomiast wielkie triumfy święcił pieszczoch systemu, Zenon Kosidowski specjalizujący się w książkach demaskujących Stary i Nowy Testament. Dla młodych ludzi czytających „Rumaki Lizypa” czy „Kiedy słońce było bogiem”, owa literatura stanowiła okno na świat, pokazując drugą stronę rzeczywistości, nieznaną przeszłość upadłych cywilizacji czy zagadkę Atlantydy. Dla teoretyków władzy ważniejsze były „Opowieści biblijne” i podważanie przez Kosidowskiego historycznego istnienia Jezusa Chrystusa. Na tym opierała się działalność ojca polskich popularyzatorów nauki i dzięki temu reżim miał dodatkowe argumenty w deprecjonowaniu roli kościoła. Po Kosidowskim nadeszli kolejni, znacznie bardziej radykalni i agresywni. Z bliżej niezidentyfikowanych bogów uczynili istoty z krwi i kości.
Kulturowy bunt końca lat 60. przyniósł nie tylko „Powiększenie” Antonioniego i Woodstock, ale również bestsellerowe „Rydwany Bogów” Ericha von Danikena, wydane u nas jako „Wspomnienia z przyszłości”. Choć niemiecki autor zaczerpnął wiele swoich pomysłów z publikacji wcześniejszych autorów, to jego uznano za faktycznego odkrywcę rzekomych powiązań ludzkości z cywilizacjami z kosmosu.
Do Polski ten nurt dotarł w połowie lat 70. W prasie zaczyna publikować Lucjan Znicz, ale najbardziej aktywny staje się łódzki tandem składający się ze znanego reportera Konrada Turowskiego i jego przyjaciela Zbigniewa Blani-Bolnara. Ten ostatni, bezrobotny magister socjologii, w Przeglądzie Technicznym pisze serię artykułów zatytułowanych „Niebo pełne UFO” stając się w ciągu trzech lat od zainteresowania się tematem, najbardziej znanym polskim ufologiem. Nie przejmując się koniecznością płacenia bykowego, Blania jedzie do Kopenhagi, obchodzi tamtejsze antykwariaty, zakupuje literaturę „spodkową” jakiej w Polsce nikt nie widział, czyta ją i tuż po skończeniu trzydziestki staje się depozytariuszem unikalnej wiedzy. Był człowiekiem inteligentnym, sprytnym i potrafiącym się lansować zapaleńcem. Brakowało mu tylko tematu, dzięki któremu zdołałby wypłynąć na szerokie wody. I oto nadchodzi 10 maja 1978 roku. Pamiętna data. W położonej niedaleko Opola Lubelskiego wiosce Emilcin pewien rolnik, Jan Wolski twierdzi, że na pobliskiej łączce doznał bliskiego spotkania trzeciego stopnia. Opowiada o autobusie, który wisiał w powietrzu, o małych ludzikach o zielonych twarzach, ubranych w obcisłe kombinezony. Początkowo myślał, że to Chińczycy, ale po tym jak został zaproszony na pokład ich pojazdu i gruntownie przebadany, stał się pewien, że nie były to istoty zrodzone na naszej planecie. Informacja o zdarzeniu rozchodzi się po całym kraju. Pisze o nim prasa. Na miejscu sprawę bada Blania-Bolnar, portrety rysunkowe „zieleńców” robią ściągnięci na miejsce Grzegorz Rosiński i Tadeusz Baranowski, w magazynie Relax pojawi się nawet historia obrazkowa pt. „Przybysze”. W 2003 roku fundacja Nautilus, założona przez byłego dziennikarza Radia ZET Roberta Bernatowicza, stawia w Emilcinie obelisk upamiętniający „najsłynniejsze polskie lądowanie UFO”.
Niektórzy sceptycy twierdzą, że Wolski po prostu napił się za dużo albo widział helikopter z pobliskiego Świdnika, ale te hipotezy szybko upadają. Rosnąca i wypływająca poza granice Polski sława Emilcina bierze się z wiarygodności świadka. Badany wariografami Wolski bez żadnej wątpliwości nie kłamie. To człowiek prosty, uczciwy i nieszukający rozgłosu. Nie mógł sobie też wymyślić tej historii, gdyż nie miał dostępu do telewizji ani prasy i nie słyszał o Danikenie ani o innych planetach. Co więcej, wersję Wolskiego o przelocie nad okolicą „autobusu” potwierdza mieszkający w Emilcinie sześcioletni Adaś Popiołek. W przypadkach obserwacji UFO to rzecz rzadka i bardzo cenna. Dwóch niezależnych świadków zdarzenia w znaczący sposób je uwiarygadnia.
Emilcin wraz z biegiem lat staje się mitem, najbardziej znanym polskim przypadkiem kontaktu z UFO. Tematy „spodkowe” podejmują kolejni autorzy z Andrzejem Donimirskim i Arnoldem Mostowiczem na czele. Legenda żyje do czasu, gdy pod koniec 2013 roku ukazuje się pewna książka. Rzecz jest niedostępna w księgarniach, trzeba jej szukać w internecie. Autorem „Tajnych operacji. PRL i UFO” jest Bartosz Rdułtowski. Jako pierwszy zadał sobie trud dotarcia do świadków zdarzeń sprzed lat i odnalezienia dokumentów źródłowych. Choć jego książka jest napisana topornym językiem, posiada tytuł wprowadzający czytelnika w błąd i jest prawie tak gruba jako „Ulisses”, stanowi przełom w badaniu Emilcina.
Rdułtowski wszystko, czego się dowiedział, spokojnie mógłby zmieścić na 200 stronach, czyli w podobnej objętości w jakiej opisał swoje przemyślenia na temat położonej w Newadzie bazy lotniczej Groom Lake, znanej jako Area 51. W „Tajnych operacjach…” jest mnóstwo zbędnych wątków, a także pojawiają się ślepe tropy, które autor ciągnie przez setki stron, by następnie porzucić. Jak chociażby teoria, że za Emilcinem stało UB, tworzące aferę po to, by odwrócić uwagę opinii publicznej od pustych półek w sklepach. Rdułtowski opisuje swoje przymiarki do kwerendy w IPN-ie, gdzieś tam między wierszami pada, że nie znalazł ani jednego dokumentu z najsłabszą choćby przesłanką ku wspomnianej teorii, więc zamiast skwitować sprawę na kilku stronach, uparcie ciągnie ten wątek. Podobnie ma się sprawa z pobocznym wątkiem, czyli ze spreparowanymi przez Blanię-Bolnara zdarzeniami w Golinie i Przywornicy. Czytamy o tym przez prawie setkę stron.
Kluczowymi figurami emilcińskiego dramatu byli: Zbigniew Blania-Bolnar, Jan Wolski oraz Witold Wawrzonek. Kim był ten trzeci? To lubelski miłośnik tajemnic i samozwańczy spec od UFO. Pojawił się na arenie w 1977 roku, pisząc do redaktora Kurka z telewizyjnej Sondy list, w którym znajdowało się – co przyznał w późniejszej korespondencji sam Wawrzonek – sfałszowane zdjęcie latającego spodka. Andrzej Kurek przekazał temat Blani-Bolnarowi, który w tamtym czasie uchodził za jedynego w Polsce ufologa, a ten nawiązał z Wawrzonkiem korespondencję. To pierwszy z trzech najważniejszych dowodów, do których dotarł Bartosz Rdułtowski. Gdy więc nastąpiło zdarzenie w Emilcinie, najpierw zjawiła się tam milicja obywatelska, ale niczego specjalnego nie ustaliła, a zaraz po niej na miejscu akcji zjawił się Witold Wawrzonek. Jako pierwszy nagrał relację Jana Wolskiego na magnetofon, a następnie… wysłał telegram do Blani-Bolnara i przekazał mu sprawę Emilcina. Sam ten fakt był mocno podejrzany. Kto normalny przekazałby powiem tak sensacyjną sprawę komuś innemu? Chyba że dobrze wiedziałby, co za nią stoi.
Witold Wawrzonek na wielu zdjęciach prezentował złośliwy uśmiech. Lubił tkać intrygi, co znalazło potwierdzenie w odnalezionym przez Rdułtowskiego jego innym liście, w którym przyznawał, że udawał inną osobę, składając fałszywe doniesienie o śmierci Jana Wolskiego i pojawianiu się w okolicach jego ducha. Sprawa ta miała wprowadzić w błąd Konrada Turowskiego, zachęcić do napisania kolejnej korespondencji do Kuriera Polskiego, która by go skompromitowała. To bardzo ważny element, bowiem pokazuje całkowitą niewiarygodność Wawrzonka. Jeśli dodamy do tego relację jego żony, która potwierdziła, że mąż lubił sobie urządzać rowerowe wycieczki i często przed 1978 rokiem jeździł w okolice Emilcina oraz znał wcześniej syna Jana Wolskiego, to właściwie niczego więcej nie trzeba dodawać. Te poszlaki są tak mocne, że właściwie można je uznać za dowód ostateczny potwierdzający, że w Emilcinie miała miejsce mistyfikacja. Pytanie brzmi tylko: w jaki sposób Witold Wawrzonek „ustawił” prostodusznego Jana Wolskiego oraz po co to zrobił? Na pewno nie dla pieniędzy ani sławy, bo nie poznał smaku ani jednego, ani drugiego.
Wszystko wskazuje na to, że w kwietniu 1978 roku, tuż przed Emilcinem, Witold Wawrzonek dostąpił zaszczytu, o którym marzył. Z jego korespondencji wynika, że został zaproszony na ulicę Woronicza w Warszawie, by nagrać program popularnonaukowy, w którym Zbigniew Blania-Bolnar miał poprzez zastosowanie hipnozy imputować mu wspomnienia z kontaktu z UFO. Wawrzonek był przekonany, że dzięki swej sile woli uda mu się oprzeć przekazowi. Po nagraniu był wściekły i postanowił się na Blani odegrać oraz ośmieszyć go. Wszystko wskazuje na to, że to on używając hipnozy, przekazał Wolskiemu fałszywe wspomnienia. Prosty umysł chłopa wchłonął to jak gąbka. Dlatego nigdy nie zdołano podważyć wiarygodności Wolskiego, bo ten po prostu mówił prawdę. A drugi świadek, Adaś Popiołek? Dziś nie chce rozmawiać z mediami, ale ewolucja jego stanowiska jasno wskazuje, że fantazjował jako dziecko. Mit wymknął się spod kontroli i zaczął żyć własnym życiem. Pół Polski wierzyło w lądowanie obcych w Emilcinie. Ani Wawrzonek, ani Blania-Bolnar, który najwyraźniej zorientował się po pewnym czasie, że został wpuszczony w maliny, nie mógł więc przyznać, że to mistyfikacja. Jest jeszcze szereg kolejnych poszlak potwierdzających tę wersję. Miłośnicy Nieznanego muszą niestety złożyć broń. Łatwiej bowiem wierzyć w to, że słoń może się przecisnąć przez ucho igielne niż w to, że fruwający autobus z „zieleńcami” mając do wyboru całą kulę ziemską, wylądował akurat w miejscu, gdzie był najbardziej pożądany i spodziewany. Trzej główni uczestnicy zdarzeń nie potwierdzą ani nie zaprzeczą niczemu, ponieważ już nie żyją. Jan Wolski zmarł w 1990 roku, Wawrzonek w 2002 roku, a rok po nim, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach odszedł z tego świata Blania-Bolnar. Pod koniec życia nie wierzył już, że UFO to manifestacje pojazdów obcej cywilizacji. Był zgorzkniały, wyśmiewał ufologów i zajmował się tematami w stylu demistyfikacji całunu turyńskiego.
Emilcin to przygnębiające miejsce, kilkadziesiąt chałup dookoła szosy. Zaczepiłem miejscowego rolnika i poprosiłem, żeby zaprowadził mnie na słynną łączkę. To niezwykłe wrażenie stać w tym miejscu, cokolwiek się tutaj wydarzyło. Czuje się ciężar historii: obrazy Grzegorza Rosińskiego rysującego kosmitów czy Blani-Bolnara hasającego po polanie w swej różowej koszuli i poszukującego kosmicznej aury. Zapytałem rolnika, o co naprawdę chodziło w Emilcinie? On na to, że „one” przyleciały tu po diabelski kamień. Jaki znowu diabelski kamień? – pytam. – Ten kamień, który Wolski wykopał z łączki i zabrał do swego domu; niosłem go z dwoma innymi. Oni umarli niedługo potem. – A pan przeżył? W tym momencie ów człowiek wyjął spod pazuchy dłoń, którą trzymał dotąd cały czas schowaną. Wyglądała jak łapa golema, dwa dwa razy większa od normalnej. – Mi, panie, pozostało to – powiedział smutno. Zatkało mnie. Zdołałem jeszcze tylko zapytać, co się potem stało z kamieniem. – Blania go zabrał – usłyszałem. Historia z rolnikiem, panem Złotuchą, wydarzyła się naprawdę. W internecie doczytałem, że miłośnicy Nieznanego są zdania, że ów kamień trafił potem do magazynu SGGW, a obecnie spoczywa wrzucony do stawu w podwarszawskiej wiosce Obory. Nawet obalone mity nie umierają nigdy.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie kiedy Wolski miałby być zahipnotyzowany. W jego opowieści nie ma większej luki – wiemy dokładnie co owego dnia robił od 5 rano do ok 8:30 kiedy wrócił podekscytowany do domu. Wcześniej (ani później) nigdy nie interesował się UFO, w domu nie było ani TV ani radia. Gazet tez raczej nie czytał. Zdrowy psychicznie i neurologicznie (przebadany na to został klinicznie) o przeciętnej inteligencji. Wśród sąsiadów cieszył się opinią rozsądnego człowieka. Testy wykazały, że nie ma zdolności to imaginacji (typowy test z pokazaniem kilku obrazków i poleceniu wymyśleniu krótkiej historii na nich opartej – Wolski nie był w stanie sklecić nawet najprostszej). I takiej osobie, nawet pod wpływem hipnozy, ktoś miałby wmówić spotkanie z UFO? Wolski uznałby raczej, że miał dziwny sen a nie realne zdarzenie. Na polanie gdzie miał mieć spotkanie z UFO pozostały ślady – wyjedzona trawa przez konia oraz dziwne odciski stóp. Podobne ślady znalezione zostały na ścieżce. Potwierdzili to przybyli na miejsce milicjanci. Chyba że i oni zostali zahipnotyzowani.
Wydaje mi się, że to musiało być tak, że Wolski nie tyle został zahipnotyzowany w sensie, jaki kojarzymy z filmów – trans, czasowa utrata świadomości – lecz po prostu facet miał tak prosty i chłonny umysł, że gdy Wawrzonek mu opowiedział historię o ufolach, przyjął ją jak własną. Faktycznie był wiarygodnym świadkiem, stąd przypadek Emilcina tak długo żył swoim życiem. Ale teraz wyszły na jaw fakty, które nie są w stanie utrzymać wersji o lądowaniu UFO, No bo to musiałaby być heca – ludzie się spotykają, gadają o UFO, są ufologami, no i akurat tam ląduje im niemal pod domem statek pozaziemski. Przypadek taki jak spadnięcie z nieba złotego sześcianu.
Badania psychologiczne wykazały, że Wolskiemu nie można było nic wmówić. Po prostu nie przyjmował nowych wiadomości (starszy człowiek o ograniczonych horyzontach myślowych o przeciętnej inteligencji, twardo stąpający po ziemi) a zwłaszcza tak dla niego fantastycznych jak UFO. Badacze podczas rozmów próbowali sugerować mu pewne szczegóły jak np. wygląd ufoków (potworaków jak mówił Wolski) ten upierał się przy swojej wersji. Na prawdziwość jego relacji wpływa też fakt, że w tym samym roku na terenie Polski zdarzyły się dwa przypadki spotkania z takimi samymi/podobnymi ufonautami (jeden wcześniej a drugi później). Nie były tak spektakularne więc nie są powszechnie znane. Historia z magicznym kamieniem powstała po śmierci Wolskiego – on sam nigdy o tym nie wspominał. Za jego życia nie pisali też o tym nic ufolodzy, którzy tę sprawę badali. A robił to nie tylko Błania-Bonlar, który wbrew pozorom był poważnym badaczem choć nieco zbyt entuzjastycznym. Sprawą zajął się również Lucjan Znicz – sceptyk (ale nie negator) o naukowym podejściu do tematyki UFO. Aż pojawił się Nautilius ze swoimi rewelacjami, którym nikt z bezpośrednich żywych świadków i badaczy nie może zaprzeczyć. Dobrze, że nie dodali dodatkowo Reptilian i NWO.
No dobrze, jeśli przypadek był prawdziwy, to dlaczego zarówno Wawrzonek, jak i Blania-Bolnar bardzo szybko się wycofali rakiem z jego dalszego badania i promowania go? Blania pod koniec życia nie chciał w ogóle o tym rozmawiać, a przecież byłby pierwszym, który zarejestrował w pełni realne bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
Jak przy każdym głośnym przypadku i tu wkrótce zaroiło się od oszołomów. B-B co mógł zbadać już zbadał i nie miało sensu brnąć w to dalej bo nie było już żadnych nowych informacji. Mógł przecież pisać o tym samym w kółko, tylko po co? Zawzięty Wawrzonek robił wszystko by tylko pogrążyć B-B dyskredytując sprawę Emilcina. Dodatkowo jak zawsze znaleźli sie publicyści, którzy dorzucili swoje trzy grosze. Przecież UFO nie istnieje więc i w Emilcinie to tylko albo jakiś kawał albo sen pijanego chłopa. Po takiej nagonce nie dziwię się, że B-B nie chciał o tym rozmawiać a Wawrzonek jako mocno umoczony w oczerninianie przypadku i rywala tym bardziej.
Rozmawiałem z Janem Wolskim. Opowiadał mi, że jego ojciec przesunął kamień w inne miejsce i miał od tego czasu nocne koszmary. Kamień śnił mu się i mówił: „przenieś mnie z powrotem na dawne miejsce”. W końcu ojciec Wolskiego przeniósł kamień na stare miejsce i od tego czasu miał spokój.
Powtórzyłem tylko to, co powiedział mi Jan Wolski.
Sprawą kamienia (bezpośrednio po tym, jak przypadek Wolskiego stał się znany, a więc za życia Jana Wolskiego) interesował się polski ufolog Jan Pająk.
Jan Wolski, o którym piszesz, to jeden z synów Jana Wolskiego? Czy rozmawiałeś z samym świadkiem zdarzenia w Emilcinie? On zmarł około 1990 roku.
Rozmawiałem ze świadkiem zdarzenia i było to w tym samym roku, w którym miało ona miejsce (prawdopodobnie we wrześniu lub październiku).
To było dawno temu, mogę się mylić co do tego czy Wolski mówił o swoim ojcu, czy też o sobie, ale na pewno o tym wspominał. Byłem tam z 3-ema kolegami. Z jednym mam ciągle kontakt – zapytam jak on to pamięta.
Wyjedzona przez konia trawa śladem po ufo? Serio? 😀 A co do śladów to wśród milicjantów o których wspomnasz był technik krymimalistyki który wtedy i w 2013 roku oświadczył że ŻADNYCH śladów nie znaleziono. Potem przyjechali biolodzy oglądać liście. Ani na liściach ani wokół nie znaleziono nic. Zero. Null
Słuchaj, jestem otwarty na sprawę UFO i tez mnie denerwuje tłum nic nie robiących publicystów, którzy wiedzą więcej. Sam przez wiele lat uznawałem Emilcin za bardzo ciekawy przypadek, głównie za sprawą Wolskiego i istnienia drugiego świadka tego zdarzenia. Ale powiedz uczciwie – czy nie wydaje ci się arcydziwne, że Wawrzonek robi wypady rowerem do Emilcina, znika na wiele godzin, poznaje Wolskiego, ma konflikt z Blanią, i nagle lądują akurat u tegoż Wolskiego ufole, a Wawrzonek (mający już w CV fałszowanie zdjęć UFO) zamiast zyskać sławę, przekazuje sprawę Blani? No come on, o wiele prędzej uwierzę w mało aerodynamiczny fruwający autobus ufoli niż w taki zbieg okoliczności!
Aż do skutku będę powtarzał, że dowód na jakim B.R. budował swoją ostateczną hipotezę nie jest wiarygodny, a dotyczy on rzekomej znajomości Wawrzonka z rodziną Wolskich przed zdarzeniem z 10 maja 1978 roku. Jego znajomość przed tą datą potwierdziliby sąsiedzi Wolskich, bo nie mogło by to ujść ich uwadze, gdyż Wawrzonek nie miał powodu by potajemnie tam przebywać. To jest nie wykonalne. Zbigniew Blania w swej książce pisze jasno, że rodzina Wolskich nie znała wcześniej Witolda Wawrzonka, ani go nie widziała i stwierdza że: „widać to też na nagraniu”. Gdyby się znali, to musieliby być aktorami najwyższej klasy. Nawet to że Jan Wolski pytany przez Blanię o znajomość z Wawrzonkiem nieco się pogubił, nie załapawszy o kogo chodzi, to zwyczajna rzecz, kiedy zaczęli go nawiedzać rozmaici ludzie, a nie chęć ukrycia rzekomej wcześniejszej z nim znajomości. Skoro więc Wolscy zaprzeczyli, to dlaczego B.R. pomija ten istotny fakt i opiera swoją hipotezę na niepewnej wypowiedzi wdowy po Wawrzonku, która twierdzi że: „chyba się znali wcześniej”. Pominięcie tak ważnego faktu z materiałów zebranych przez Blanię i oparcie się na niepewnym świadku który temu przeczy, świadczy tylko o tendencyjnym nastawieniu autora szukającego za wszelką cenę argumentu potrzebnego mu do jego hipotezy z rzekomą hipnozą. Skoro Wolscy zaprzeczyli że znali Wawrzonka przed 10 maja 1978 roku, to oczywiste jest że nie ukartował o żadnej zemsty na Blani przed tą datą. Powiadomił go o fakcie i usunął się w cień, znając jego kompetencje w fachowym przeprowadzeniu śledztwa co też nastąpiło. Pan B.R. i jego koledzy zabrnęli zbyt daleko żeby się wycofać, ale kto nie ryzykuje, w kozie nie siedzi, jak mawia przysłowie.
Kupiłem ksiązkę Bartosza Rdultowskiego. Wbrew tytułowi nie ma tam NIC o związkach służb PRLu z UFO. Nie ma też DOWODÓW na zmanipulowanie Wolskiego. Rdułtowski nie znał ani Blani ani Wawrzonka. Oparł to wszystko na swojej hipotezie, że Wawrzonek miał być hipntyzerem. Tymczasem syn Wawrzonka po publikacji tej książki nazwał Rdułtowskiego kłamcą i manipulatorem, oświadczając, że nic z tego, co napisał nie było prawdą. Tak więc, podsumowując, Rdułtowski napisał książkę bez opierania się o dowody, fakty sobie wymyślił, a następnie reklamował ją jako sensacyjną prawdę za 80 PLN. Skutek jest taki, że obnażył brak warsztatu dziennikarskiego i historycznego (z zawodu jest chyba aptekarzem).
Wyjaśnię to jeszcze inaczej: to tak jakby zatytułować książkę „Kopernik był kobietą”, opisać w niej hipotezę, że Kopernika w ogóle nie było,opierają się na własnych wymysłach. Tak wygląda prawda o książce pana Rdułtowskiego. A to, że została skrytykowana przez czytelników, świadczy o jej wartości… równej jej wadze w cenie skupu makulatury.
Facet sam przyznaje że nie ma „twardych dowodów” na swoją hipotezę, mimo to brnie dalej triumfalnie oznajmiając, że obnażył inną prawdę o Emilcinie. Niestety, tylko hipotetycznie. Jego „żelazny” argument o rzekomej wcześniejszej znajomości W. Wawrzonka z Wolskimi, na którym opiera swoje tezy, stoi w sprzeczności z tym co mówili sam Wolscy (wcześniej go nie znali, ani nie widzieli) Informacje na temat tej rzekomej znajomości przed 10 maja 1978 roku Rdułtowski wydobył od żony W. Wawrzonka, czego świadkiem jest jego syn Adam. Jak to się się odbyło, Pan Adam może opowiedzieć.