Mimo dynamicznego rozwoju branży komputerowej w ciągu ostatniej dekady komputery nieustannie potrafią wściekać użytkowników niczym płachta na byka.
Proste rzeczy urastają do niebotycznych problemów, szczególnie kiedy się śpieszymy. Dajmy na to komputer z jakiegoś powodu ostatnio się nie włączył poprawnie. Żyjemy w XXI wieku, a nie jak za czasów z linią komend, gdzie trzeba było wykazać się encyklopedyczną wręcz wiedzą o składni i parametrach, a także sprawnymi palcami, żeby wszystko wstukać. Komputer usłużnie zaproponuje diagnostykę procesu włączania, wystarczy wcisnąć „Enter”. Tutaj zaczyna się pracowite mielenie i młócenie twardego dysku, komputer intensywnie „myśli”. Okienko ma guzik „przerwij”, ale kiedy już kończy nam się cierpliwość i faktycznie chcemy przerwać, wyskakuje kolejne okienko, że akurat teraz przerwać nie można. Komputer mieli dalej, my nic nie możemy zrobić, a kolejne próby przerwanie, skutkują kolejnymi okienkami, że nie da się.
Chcemy sprawdzić twardy dysk, czy nie ma błędów. Nie można, okienko nas informuje, że komputer akurat używa twardego dysku, nawet nie, że w tej chwili, zawsze. Rozumiem że może nie wszystkie testy są możliwe albo nie na całej przestrzeni dyskowej, ale przecież cały dysk nie jest używany przez cały czas. Jakiś proces się zawiesił, co gorsza zużywa 100% procesora. Kiedy po długim czekaniu interfejs da nam wyklikać możliwość zabicia procesu, wyskakuje okienko, że nie można albo że proces jest „zajęty”. Instalujemy coś i nie wiedzieć czemu trzeba restartować cały komputer, żeby zmiany weszły w życie. A wiadomo, restart to nie jest jak włączenie telewizora, pstryk i już. Trzeba swoje odczekać. Nawet do bólu, jeśli zdecydujemy się na diagnostykę procesu włączania jak na wstępie.
Ciężko wyczuć co jest definitywnym źródłem tych rozwścieczających zachowań komputerów. Pewnie nie sam sprzęt, bo ten robi tylko to, co każe mu program. Chociaż sprzęt dedykowany, taki jak konsole do gier albo tablety, w którym producent odpowiada za wszystkie komponenty, z reguły działają lepiej, od sprzętu otwartego, takie jak klasyczne desktopy, gdzie można włożyć różne karty od różnych dostawców. Na pewno po części jest to niestaranność programistów lub po prostu ich arogancja. Programista wie jak działa jego program, co oznaczają jego komunikaty, ile to może zająć. Użytkownik często „kupuje” kota w worku. Wspomniana diagnostyka procesu włączania mogłaby uprzedzać wcześniej, że jej guzik „przerwij” jest tylko atrapą. Mogłaby być tak napisana, żeby jednak dało się ją przerwać w dowolnym momencie. Mogłaby podać orientacyjny czas trwania dla danej konfiguracji sprzętu, chociaż zgrubnie czy to minuta, pięć czy godzina. W trakcie działania mogłaby pokazywać ile jeszcze czasu pozostało. Mogłaby nie wyskakiwać z komunikatem, że problemu nie da się naprawić automatycznie, skoro naprawa polega na wróceniu do poprzedniego punktu przywracania systemu, co jak najbardziej można zrobić automatycznie. Jest olbrzymie pole do popisu w ulepszaniu działania tej i wielu innych funkcji. Niewykluczone jest, że winowajcą jest korporacyjna skłonność do ograniczania kosztów i robienia rzeczy w założonym terminie, choćby kosztem jakości. Oczywiście można by rzecz dokładniej przetestować, rozwinąć, poprawić, ale to się zwyczajnie nie opłaca. Zresztą jak się nie podoba, to co nam zrobicie?
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski