Film podzielił recenzentów jeszcze bardziej, niż swojego czasu zrobiła to „Incepcja”. Jedni zachwycają się ciężkim klimatem i wspaniałym przesłaniem, inni pukają się w głowy.
Widzowie zdają się nie mieć tego dylematu – w kilka dni po premierze najnowsze dzieło Christophera Nolana okupuje 11 miejsce w rankingu 250 najlepiej ocenionych filmów w historii kina. Czy zasłużenie?
„Interstellar” to niemal trzygodzinna, epicka kosmiczna epopeja, w której paradoksalnie sam kosmos jest najmniej istotną sprawą. W centrum znajduje się bowiem człowiek, a nawet cała ludzkość. Ziemia jaką znamy ma się ku końcowi – zaczyna brakować żywności, a naukowcy starają się wymyślić sposób na przetrwanie naszego niedoskonałego gatunku. Wyjściem wydają się być nowo odkryte planety w innych galaktykach , które w wyniku ryzykownej ekspedycji zostały naniesione na mapę wszechświata. Teraz trzeba tylko je zbadać i… no właśnie, zaludnić. Misji tej podejmuje się potrafiący zagrać wszystko Matthew McConaughey. To dzielny i doświadczony astronauta, prawdziwy Amerykanin z akcentem z południa, który stanie przed niezwykle ważnym dylematem. Co będzie dla niego ważniejsze: rodzina czy ludzkość? A może uda mu się pogodzić jedno z drugim?
Nie sposób uniknąć porównania do świetnej „Grawitacji”, która jakiś czas temu gościła na ekranach kin. „Interstellar” rezygnuje jednak z efektowności i kameralności na rzecz ciężaru gatunkowego. To właśnie tutaj sens samotności w kosmosie jest uzasadniony i oddany jak nigdzie indziej. Wszechogarniająca cisza przytłacza i wdziera się w komórki mózgowe widza równie mocno, co doskonała muzyka Hansa Zimmera. Chociaż to doskonale zrealizowany film, efekty specjalne nie przyćmiewają tego, co najważniejsze.
„Interstellar” to perfekcyjnie działający mechanizm, w którym jak w zegarku każda scena i każdy dialog ma swoje przeznaczenie. Mechanizm ten rzadko się zaciera, chociaż trzeba przyznać, że ma swoje gorsze momenty. Zyskałby, będąc krótszym o 30 minut. Nie obraziłbym się także na zwiększenie udziału niektórych bohaterów, którzy w filmie pełnili raczej rolę dekoracji. Zamiast rozwoju postaci są za to rozważania o miłości, która jest najsilniejszym kompasem nawet w nieskończonych przestrzeniach kosmosu. Jest tu też mowa o wyborach, porażkach i goryczy poświęcenia, które w obliczu zagłady może okazać się bezcelowe. Zwłaszcza gdy na końcu zawodzi człowiek.
Są w tym filmie sceny dobre, bardzo dobre i doskonałe, które sprawiały, że cała sala przez bite trzy godziny siedziała w absolutnej ciszy. Są i takie, które pozwalają się szczerze uśmiechnąć oraz te, które powodują, że łezka kręci się w oku. Są wreszcie i takie, w których nadmiar poważnie brzmiących informacji jest mało zrozumiały dla przeciętnego widza, w efekcie czego film robi się bełkotliwy. Na szczęście jest ich mniejszość. Zresztą, swobodę twórczą bardzo łatwo usprawiedliwić. W końcu do czarnej dziury jeszcze nikt nie zajrzał, prawda? A jeśli zdarzy się to komuś w „Nolanowskich” realiach, to ja to kupuję.
„Interstellar” to film bardzo emocjonalny, miejscami nawet nieco filozoficzny. Pod płaszczykiem prostej opowieści science-fiction kryje się bowiem coś więcej. Nie chodzi tu wcale o to czy przedstawione w filmie teorie mają sens, czy są mądre czy głupie. To mogą ocenić tylko fizycy, naukowcy czy astronauci. Chodzi o to, że historia walki jednostek o ludzkość, pozbawiona hollywoodzkich scen w stylu walki z kosmitami, jest po prostu przejmująca i zmusza do myślenia. To film, który nabiera sensu dopiero w końcówce. To film, który należy obejrzeć więcej niż raz. To film, o którym się myśli długo po wyjściu z kina, a im dłużej się to robi, tym więcej się odkrywa.
Źródło grafiki: Warner Bros
Bardzo fajna recenzja. Ja miałem chyba to szczęście, że Grawitacji nie oglądałem, w związku z czym oba obrazy nie nakładają mi się wzajemnie. Nie mówię przez to, że powyższe podsumowanie jest przez to gorsze z zasady, ponieważ ja momentami miałem przebłyski z Odyseji kosmicznej 😉 Ten drugi film to oczywiście arcydzieło i ideał filmowy, nie tylko spod znaku s-f, ale Interstellar to również film kapitalny. Czy wybitny? Nie wiem, wolę tego nie klasyfikować teraz, na gorąco. Jednak ja mierzę filmy odczuciem. Odrzucam szkiełko i oko i dlatego, skoro podczas seansu miałem momentami ściśnięte gardło i ze wstydem, chyba charakterystycznym dla większości facetów, nie chciałem przyznać sam przed sobą, że kręci mi się łza w oku, uważam, że Interstellar to film wspaniały.
Ciężko jest pokazać miłość na ekranie. Chyba nigdy nie uda się pokazać to w sposób identyczny do tego w jaki my to subiektywnie czujemy. Do matki, do dziewczyny, żony. Miłość mężczyzny do córki. Trudno zatem oczekiwać, że facet, widzący swoje dziecko umierające w wieku lat kilkudziesięciu nie był ckliwy. Kto oczekuje powściągliwości, niech założy fioletowe okulary. Albo tego w kinie nie będzie, albo tak to będzie wyglądać. Każda miłość z boku wygląda na śmieszną trochę, irracjonalną trochę. To samo uczucie zaś „od środka” okazuje się najgłębszą prawdą. Ja uwierzyłem w tę pokazaną w Interstellar.
W pustym bezmiarze kosmosu, to ludzie stworzyli cuda techniki. Przyszłość wyciąga dłoń ku przeszłości. Miłość jako silnik ludzkich działań. Ludzie stali się przez nią niemal bogami, potrafiącymi pokonywać czas i przestrzeń i dowolnie nią manipulować.
Miała być Odyseja kosmiczna 2, ale zdegradował ją Matthew., ponad miarę przereklamowany król kina klasy b.
Grawitacja nie próbowała na siłę być tak ambitna jak Interstellar, miała przede wszystkim być zapierającym dech w piersiach widowiskiem, gdzie historia jest tylko tłem do pokazania nowego sposobu przedstawiania filmów w tym klimacie „kosmicznym”. I pokazała, otworzyła coś nowego w tego typu kinie. Tam twórcy wyciągnęli z niej więcej niż można się spodziewać. Jeśli ktoś taki jak Nolan aspiruje do miana Kubricka XXI wieku i chce stworzyć a’la „Odyseję kosmiczną 2014” a wychodzi kaszana to chyba jasnym jest, zwłaszcza po takim nazwisku reżysera, że krytycy i widzowie będą zniesmaczeni. Nie ma w tym nic dziwnego. Grawitacja nudna? Coś takiego może powiedzieć tylko gimbus oglądający ją na komputerze i (lub) fanboj Nolana, któremu trudno przyjąć do wiadomości że jego guru też może popełnić gafę.
Kto nie przeżył transcendentnego uniesienis podczas projekcji, ten wuj.