Jest ranek 5.10 1939 roku. Samolot z Berlina ląduje na Okęciu. Jego pasażerem numer jeden jest fuhrer III Rzeszy. Przybył obejrzeć pokonaną Warszawę, a o mały włos nie stracił życia.
Plan przyjazdu był prosty i dopracowany ze szczegółami. Hitler po przylocie wsiada do sześciokołowego mercedesa i rusza ulicą Żwirki i Wigury w kierunku śródmieścia. Samochód wraz z motocyklową eskortą pędzi po granitowej kostce, mijając rzędy lip, którymi obsadzone były pobocza drogi. Rozstawieni co kilka metrów stoją tam żołnierze Wehrmachtu, obserwujący czy w okolicy nie ma nikogo wzbudzającego podejrzenia. Nikt się nie pojawia, oczy przygodnych gapiów są utkwione z ziemię, a z ich twarzy bije już nie złość, lecz smutek. Miasto wydaje się w całości pobite, stłamszone, zastraszone.
Centrum zostało doskonale przygotowane na przybycie fuhrera. Na latarniach wiszą flagi ze swastykami, ulice są opróżnione z gapiów, zaś mieszkańcy przebywający w domach otrzymali pod karą śmierci zakaz otwierania okien a nawet wręcz zbliżania się do nich. Dodatkowo, hitlerowcy wzięli pod kuratelę ponad stu zakładników, w tym prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Gdyby wydarzył się jakikolwiek incydent, wszyscy oni zostaliby natychmiast straceni w ramach krwawego odwetu.
W Alejach Ujazdowskich rozpoczyna się wielka defilada zwycięstwa. Przed trybuną honorową, na której stoi Hitler z wyciągniętą do przodu prawą ręką przejeżdżają oddziały Wehrmachtu: piechota, artyleria, motocykliści, samochody wojskowe. Konie ciągną moździerze, jadący za nimi żołnierze salutują swojemu wodzowi, odzianemu w doskonale skrojony brązowy skórzany płaszcz od Hugo Bossa. Trwa to prawie dwie godziny, zaś po zakończeniu Hitler ma swym mercedesem przejechać przez Plac Trzech Krzyży, do Nowego Świata i stamtąd na obecny Plac Piłsudskiego.
Jest jednak pewien problem, o którym nie wie żaden z hitlerowców. Problem ów znajduje się pod numerem 15 Nowego Świata, czyli w miejscu gdzie obecnie funkcjonuje Empik Megastore. Tam, w piwnicy lokalu o nazwie Cafe Club siedzi polski saper, trzymając dłoń na detonatorze. Z Cafe Clubu wychodzą doskonale ukryte wiązki drutów prowadzące do dwóch dołów na obecnym Rondzie de Gaulle’a, czyli skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Nowym Światem. Co jest w tych dołach, ukryte pod zwaliskiem desek i gruzu? Pół tony trotylu! Ładunek zdolny zmieść całe skrzyżowanie wraz z przyległościami, a do tego wywołać burzę ogniową, która raziłaby ludzi w promieniu kilkuset metrów. Skąd się tam wzięła taka super bomba? Umieścili ją tam polscy żołnierze pod koniec września.
Mózgiem całego spisku był generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Pod koniec września słusznie podejrzewał, że Warszawa za chwilę upadnie, a do miasta przyjedzie sam Hitler na pokazową defiladę zwycięstwa. W jego głowie zrodził się wówczas pomysł, że można by go podczas tej defilady uśmiercić. Co by się później stało? Dowództwo III Rzeszy przejąłby zapewne Hermann Goring, ale czy zmieniłoby to coś w stosunku do podbitej Polski? Tego ani Karaszewicz, ani nikt inny nie wiedział. Paradoksalnie, może nawet pogorszyłoby to tylko sytuację Polski, gdyż Goring zapewne nie ruszyłby na Zachód, a ograniczył stan posiadania Rzeszy do Polski, wcześniej wchłoniętej Austrii oraz części Czechosłowacji. Aczkolwiek to wyłącznie gdybanie.
Karaszewicz wykonanie akcji zlecił majorowi Franciszkowi Niepokólczyckiemu. Ten z kolei przy pomocy saperów z Armii Modlin dokonał arcytrudnego zadania. Z magazynów na ulicy Burakowskiej pobrano ładunek trotylu i za pomocą zaprzężonych w konie wozów przewieziono na docelowe miejsce. Miasto cały czas znajdowało się pod zmasowanym niemieckim ostrzałem, głównie z powietrza. Skrzynie z trotylem zdołano wrzucić do dwóch rowów i starannie zamaskować, a ukryte kable poprowadzić do Cafe Clubu, zanim na miejscu zjawili się Niemcy. Super bomba czekała tylko na zdetonowanie.
5 października po skończeniu przyjmowania defilady mercedes z Hitlerem wraz z potężną obstawą ruszył w kierunku Nowego Świata. Gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie z Alejami Jerozolimskimi, fuhrerowi nie spadł nawet włos z głowy. Nie było żadnego wybuchu. Okazało się, że wprowadzone przez hitlerowców restrykcje co do poruszania się w trakcie defilady zaskoczyły spiskowców. Niepokólczycki nie zdołał dotrzeć w pobliże zamachu, by potwierdzić ekipie w Cafe Clubie czy mają detonować ładunek. Oni sami nie byli w stanie podjąć takiej decyzji, gdyż po pierwsze nie mieli pewności czy przejeżdżający w ich sąsiedztwie orszak rzeczywiście zawiera Hitlera, czy może jedzie on na samym końcu? W efekcie akcja spaliła na panewce. Hitler tego samego dnia powrócił cały i zdrów do Berlina.
Niemcy wkrótce potem zorientowali się, że w dwóch dołach znajduje się trotyl. Przeprowadzono śledztwo, ale nie zdołano ustalić, kto stał za przygotowaniami do zamachu. Również sami zamachowcy wiele lat po wojnie milczeli na temat spisku. Prawda wyszła na jaw dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy Dariusz Baliszewski odnalazł w domu opieki społecznej jednego z uczestników akcji.
Polacy byli bliżej zgładzenia Hitlera niż Claus von Stauffenberg. Pięć lat później blisko od miejsca nieudanego zamachu na Hitlera nastąpił udany zamach na Franza Kutscherę. Nie zmienił on jednak losów wojny.
Źródło grafiki: Public Domain
Ciekawym poglądem jest to, że wyeliminowanie jednostki (nawet takiej jak Hitler czy Stalin) diametralnie zmieniło by bieg historii. W interesującym nas okresie końca 1939 lawina blitzkriegu już ruszyła i sądzę, że nawet śmierć Hitlera niewiele by zmieniła (nie zapominajmy, że poparcie dla idei pozyskania lebensraum było w Niemczech niemal powszechne i wojna na wschodzie – miała poparcie większości społeczeństwa). Gwałtowna śmierć zaś mogła zaś wzmocnić nazizm wodzem-męczennikiem (wspartym przez naczelnego „ewangelistę” Goebbelsa), na tyle, iż przetrwałby znacznie dłużej niż w rzeczywistości. Ponadto niemiecka machina uniknęła by wielu decyzji , które wymuszał Hitler (zarówno w zakresie decyzji strategicznych jak i zbrojeniowych i gospodarczych), co przełożyłoby się na znacznie dłuższą wojnę, której wynik mógłby być diametralnie inny niż rzeczywisty. Ponadto zamach (nawet nieskuteczny) mógłby doprowadzić do tego, iż Wa-wa już w 1939 wyglądałaby jak w końcu ’44, a nie zapominajmy, że w początkach wojny było w niej niemal 2x więcej mieszkańców niż w czasie powstania.
Typowo polska akcja – byli blisko, ale…
… zabrakło szczęścia i dogrania, nie wiedział, nie zdołał. Mam wrażenie, że tylko za czasów Piłsudskiego nam się udawało. Wtedy było i szczęście i taktyka.
Być może Polacy wszystko spartolili, a być może to polska lewica uratowała życie Hitlerowi i woli się teraz tym nie chwalić. Trzeba bowiem pamiętać, że polska lewica była wówczas bolszewicką agenturą w Polsce, a ZSRR posiadał pakt o nieagresji i współpracy z III Rzeszą (pakt Ribbentrop-Mołotow), więc polska lewica pomagała niemieckim nazistom do czasu ich ataku na ZSRR.