Hellblazer powstał nie z zamiłowania do demonów, ale ze wstrętu wobec monotonnej, robotniczej brytyjskiej rzeczywistości.
Jesteśmy w 1987 roku – opary Czarnobyla krążą jeszcze po Europie, Margaret Thatcher ze swoim programem wykopania z kanap nierobów jest uznawana przez lewicowe środowisko za diablicę z dolnych poziomów piekła, a DC Comics szuka odmiany od swoich regularnych trykociarskich wygłupów. Na arenę wchodzi Jamie Delano, przetwarzający postać Johna Constantine, która pojawiła się w “Potworze z bagien” Alana Moore’a i cała machina rusza… Czytelnicy dostają komiks, zaranie przygód blondowłosego maga i filozofa, nazwany “Hellblazer” a nie “Hellraiser” tylko dlatego, że Clive Barker był nieco szybszy.
Obecność Delano gwarantowała rozbudowany społeczny kontekst, znacznie mocniejszy niż w produkcjach Gartha Ennisa czy Briana Azzarello. Znienawidzona Margaret Thatcher ustąpiła, więc demony kapitalizmu zeszły w umyśle scenarzysty na drugi plan, a pogłębiły się problemy Johna Constantine’a w relacjach międzyludzkich. Postacie gadają o prozie życia, a nie o diable czy piekielnych czeluściach. Największą wartością scenariusza Delano są otwierające każdy rozdział monologi narratora, ewentualnie samego Constantine’a. Przełożone przez niezawodną Paulę Braiter stanowią przepełnione wysokogatunkowym gotykiem teksty, jakich można szukać u znanych piewców nurtu, jak choćby Lovecrafta albo Poego. Dla nich samych warto czytać „Hellblazera” i jednocześnie nie dawać się wciągać w kanał, do którego próbował wpuścić czytelników Ennis. Nie doświadczaliśmy tam ataków na prącie, okaleczeń, opresyjności seksualnej, wypatroszeń ani impotencji społecznej, czyli wszystkiego, czym karmi się popularny Irlandczyk. Jest, można by rzec, stało się monotonnie i nudnawo.
Gdy do serii wkroczył Mike Carey, zrobiło się jeszcze bardziej poważnie, a konwencja uległa stonowaniu. Zamiast ekscesów, już w drugim tomie, który stał się podstawą poniższego tekstu, pojawiał się czysty gotyk („Diabeł zaraz wtarabani się do naszego świata” – głosił jeden z jak zwykle doskonałych dialogów Pauli Braiter), a i kwestie społeczne zostały pokazane lepiej niż u Ennnisa, gdzie takie rzeczy jak pocałunek kobiety i mężczyzny czy wspólna rodzinna kolacja urastają do miana niecodziennych rytuałów. Najbardziej jednak podobało mi się pokazanie całej demonologii nie jako czegoś pełnego posoki i pstrokatych barw, lecz ciężkiego, nieuchronnego, immanentnie związanego z ziemskim padołem. Sam Carey wydaje mi się najbardziej zrównoważonym, mocno stąpającym po ziemi twórcą Hellblazerowych pasków, potrafiącym oddzielić mrok od zwykłej zgrywy. Liverpoolczyk, przez wiele lat pracował jako nauczyciel, a potem zaczął tworzyć scenariusze do – ogólnie mówiąc – podszytych fantastyką komiksów. Egmont wydaje także jego najbardziej samodzielną serię, „Lucyfera”, czyli opowieść o wypożyczonej z „Sandmana” postaci blondowłosego księcia ciemności.