Znajdowała się w budynku szkoły podstawowej nr 25. Kiedyś jeden z dystrybutorów nazwał ją w porywie liryzmu „największą w Polsce hurtownią nielegalnego oprogramowania”.
Tymczasem nie była ani hurtownią, bo dyktowane ceny jawiły się jako czysto detaliczne, ani też nie było na niej nielegalnego oprogramowania, ponieważ w Polsce do 1994 r. nie istniało nielegalne oprogramowanie.
Grzybowska nie była pierwszą warszawską giełdą komputerową. To miano dzierżyła giełda w klubie Stodoła. Teść opowiadał mi, jak na początku lat 70-tych kręcili się tam Andrzej Olechowski, Daniel Olbrychski i inni, z butelką niespotykanego gdzie indziej zachodniego piwa gaworząc z sympatycznymi dziewczynami ubierającymi się jak Alibabki. To zamierzchła przeszłość. Dekadę później podczas weekendów w Stodole dominowały importowane w walizkach ZX Spectrum, pachnące jeszcze albiońską gumą i świeżymi chipami.
Bajtek z 1985 r. donosił o „informatyce na perskim”, czyli o Jarmarku Perskim, przeniesionym wówczas z Marymontu na Koło. Można tam było ponoć zakupić komputery oraz jakieś przedruki zachodnich wydawnictw. Nie wiem, nigdy nie zapuszczałem się w tak dzikie rejony. W końcu kilka ulic dalej kończyła się Warszawa i dalej były już tylko same pola.
Ciekawostką jest, że jesienią tego samego roku przy Piotrkowskiej 91 w Łodzi rozpoczął działalność pierwszy w Polsce sklep z komputerami. Już nie ławka szkolna ze stojącym na niej lub pod nią magnetofonem, lecz prawdziwy sklep! Tyle że ciągle, podobnie jak w przypadku wcześniej wymienionych przybytków, mieliśmy do czynienia z handlem hardware. Z oprogramowaniem było w stolicy dość krucho. Ceny gier w laboratoriach komputerowych z powodu braku naturalnych mechanizmów rynkowych oscylowały na wysokim poziomie. Chciałoby się powiedzieć, że panowała wręcz zmowa cenowa. Sięgając do najgłębszych zakamarków tego świata obrazów, zapachów i pojedynczych zapamiętanych słów, przypominam sobie, że o ile jedna runda na automacie kosztowała miedziaka z nominałem 5 złotych, o tyle pan z lokalnego laboratorium komputerowego kasował za skopiowanie gry na Atari coś około jednego Dąbrowskiego, czyli 200 złotych. Pokazuje to, jak cennym dobrem były w połowie lat 80-tych programy komputerowe. Oczywiście, można je było kopiować od kolegów, jeśli była taka możliwość, tyle że my nie mieliśmy innych kolegów z Atari czy Commodore.
Warszawska giełda komputerowa powstała w Szkole Podstawowej nr 25 na ulicy Grzybowskiej 35. To prawie na rogu z dawną ulicą Marchlewskiego. Wejście do budynku ukryte było niczym w schronie atomowym. Schodziło się do niego długim betonowym zjazdem, a przejścia strzegły mocno zbrojone drzwi. Musiały być solidne, skoro co rano w sobotę szturmował je dziki tłum.
Na dole znajdowała szatnia, miejsce, gdzie kupowało się bilet oraz duże stanowisko z oprogramowaniem i literaturą na Spectrum. Potem gęsto zaludniony poziom zero, jedynka i stosunkowo luźna dwójka. Na górze stoiska mieli najmniej prestiżowi handlowcy, próbujący się reklamować posklejanymi kawałkami papieru a4 z wymalowanymi nań flamastrem tytułami posiadanych hitów. Przez dwa tygodnie byłem jednym z nich, próbując handlować zdobytymi programami na Atari, jednak po tym jak komputer spadł mi z ławki na podłogę, zaprzestałem działalności. Udało się go na szczęście naprawić i mogłem ponownie wpadać na Grzybowską, ale już tylko jako klient, bo komputera bałem się od tego momentu zabierać z domu.
Jak Grzybowska funkcjonowała w praktyce? Można było przynieść własną kasetę i dać ją do skopiowania, ale wówczas istniało niebezpieczeństwo, że coś się pokiełbasi i program nie będzie się wgrywał. Dlatego zwykle kupowałem gotowe zestawy gier. Albo jedną grę na całej kasecie, jak epokowe The Goonies, które sprzedawca zareklamował mi jako opus magnum programistów Atari. Kupiłem też sobie kiedyś grę zatytułowaną Superman, ponieważ jej intro dosłownie zrywało kask: na ekranie widać było postać Clarka Kenta! Szkoda, że po ładowaniu go przez piętnaście minut, sama gra prezentowała się na poziomie Jumping Jacka albo i gorzej.
Teraz czytam, że giełdę na Grzybowskiej założył Jan Popończyk. Szybko zaczęto na nią mówić giełda Bajtka, ponieważ popularny miesięcznik objął nad nią patronat, cokolwiek to miało znaczyć. W czeluściach cyberprzestrzeni nie zdołałem odnaleźć informacji o Popończyku. Udało mi się za to wytropić dalsze losy innej legendy Grzybowskiej, czyli Marka Paluszka. Pamiętam tego człowieka – uprzejmego, obrotnego, w nieodłącznych okularach, za którymi kryło się przeszywające spojrzenie. Zaczynał od Atari XL, potem szybko przestawił się na ST, następnie PC, po porzuceniu giełdy miał na Towarowej sklep z filmami DVD, zaś potem przeniósł się na pobliską Miedzianą i tam zdaje się, że w okolicach 2010 nadal handlował.
Giełda ze szkoły przeniosła się w latach 90-tych na sąsiedni plac. Marek Paluszek i inni sprzedawcy szkolne ławki zamienili na namioty. O tym, co się stało z giełdą, nie będę pisał. To historia upadku, przykra dla wszystkich pamiętających erę trzasków i pisków pracujących na pełnych obrotach magnetofonów kasetowych. Był pogrzeb, była żałoba, a teraz na tych zgliszczach stoi hotel Westin.
Patrzę sobie na zdjęcie trzech macherów z Grzybowskiej i zastanawiam się, kim oni są dzisiaj. To fascynujące przyglądać się postaciom z innej epoki. Wtedy, w latach 80-tych byli zapewne panami giełdy, co widać zresztą po ich dumnych spojrzeniach. Ten z lewej prezentuje się jak szef dochodowego stoiska z grami, stojący w środku to wczesny geek potrafiący skopiować cały system operacyjny jednym smagnięciem bata, zaś Boniek z prawej wygląda mi na handlarza sprzętem. Po latach udało mi się ustalić, kim byli. Liderem ekipy był Adrian Golka, do dziś pracujący jako programista. „Boniek” to Roman Bąbel, zaś okularnik w marynarce, Marek Kawalec, pracuje obecnie w zupełnie innej branży.
Zmienili się, zapomnieli o dawnych czasach. Pamięć o ich dokonaniach przepadła jak wszystko na Grzybowskiej.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
W każdym większym mieście było pewnie coś takiego. Ja pamiętam giełdę w moim – cotygodniowe wycieczki, żeby spotkać się ze współgraczami, wymienić uwagi, kupić trochę nowych gier. Stoiska z dowolnymi kompami jakie wtedy były i dowolną ofertą – pamiętam 2 kolesi kupiło sobie wtedy A1200 i szpanowali jakimiś demkami. Nikt oczywiście nic od nich nie kupował bo to była pewnie pierwsza A1200 w tej części polski, ale szpan był. Na giełdzie było też stoisko pana „przecinka” (cholernie wysoki i chudy koleś), który był elektronikiem i łatał urwane mikrostyki w joyach, po ich tygodniowych katuszach. Miałem Amigę – ten dreszcz emocji gdy kropki na ekranie x-copy dochodziły do końca obszaru zapisu – wejdzie, czy znów trzeba będzie cudować z dyskietką (czasem jakimś cudem na nośniku znalazł się jakiś brud), żeby może ostatkiem szczęścia udało się dograć na niej ostatni dysk kupowanej gry?
To był złoty czas, eksplozja fascynacji komputerami domowymi do tego doszedł powiew wolnorynkowej wolności na giełdach i telewizja satelitarna, gdzie leciało zajebiste MTV. To wszystko tworzyło niepowtarzalny klimat sprzyjający tworzeniu i czerpaniu z tego radości. Do tego dochodzi rozwój czasopism Bajtek, Top Secret, SS, ludzie z całej Polski się spotykali na zlotach demosceny, a komórki i internet to były mrzonki ówczesnych informatyków.
Na giełdach istne laissez-faire biznesu, wylęgarnia przyszłych tuzów rynku multimediów i elektroniki. Nazwiska takie jak Chmielarz, Kiciński & Iwiński, Wiciński – wszyscy ci kolesie i wielu im podobnych zajmujących wysokie stanowiska bądź prowadzące już znane marki zaczynało na giełdzie. Wszystko się działo w locie, kto był obrotny i miał sztywny kark odnosił sukces. Taki właśnie walizkowy handel rozpędził polski biznes.
Wracając do tematu to niedzielna, poranna giełda to byl fajny event, który tworzyli pasjonaci ówczesnych komputerów i gier. To były płaszczyzny wymiany informacji i doświadczeń, gdzie wolny od podatków pieniądz krążył z rak do rak. Sprzedaliśmy parę gier z kolekcji by kupic nowe i przy okazji Rambo i Kickboxera na vhs 🙂
Byl klimat nie ma co, rozmowy z ludźmi, obok jeden drugiemu tłumaczył jak przejść level w grze, wymiana jakiś kartek z własnoręcznie rysowanymi mapami, jakieś ksera pism, krąg ludzi wokół Amigi 500 na której leciało wypasione demo, ubijanie cen, kolejki po nagrywki „na miejscu”. Z kolei kopiowane gry tez sprzedawano na legalu w ówczesnych sklepach komputerowych.
Początkowo byly kasetki, później doszły tez dyskietki na atari, amige oraz pc. W połowie lat 90tych zaczęto te rzeczy sprzedawać już tylko „spod lady” i to dla znajomych osób.
Na giełdę jeździłem tylko gdy miałem Amigę 🙂 w gdańskim ”Żaku” prawie co niedzielę. Jak ktoś tam bywał to wie o czym mówię. Najpierw na dół do sklepiku po dyskietki ( zapach świeżutkich Verbatimów – do dzisiaj to dla mnie jeden z najcudowniejszych zapachów 🙂 , a potem na pięterko. Było super. Pełno stanowisk, a przy każdym taki gruby segregator z kolorowymi okładkami z gier z przodu i z tyłu by można było wybrać co się chce 🙂 pozdrawiam Bogdana i jego ekipę i niezapomniana akcja.
Jak się wchodziło na salę to od razu łapali człowieka ludzie, którzy niczym agenci pytali się dyskretnie ”Coś na Amigę, coś na Amigę” ? Ja na to skinąłem głową i padło tylko sakramentalne ”za mną” 🙂 i oczywiście walka o klienta z tekstami do konkurencji ” zamknij twarz dopóki ją masz” hehehe było pięknie. Gimby nie znajo.
Gdy Kronika Filmowa cieszy się twoim biznesem, to już wiedz, że nie jest źle.
https://www.youtube.com/watch?v=mxQqsqqH8ao
To nie był absolutnie koniec giełdy, a jej początek. Coś ok.2000roku giełda komputerowa przeniosła się do parku za klubem Stodoła. Wtedy to był jej największy rozkwit, było ponad 500stanowisk. Udało się też w większości wyeliminować cwaniaczków sprzedających nielegalny soft. Było mnóstwo hardware (wtedy królowały stacjonarne PC), byli też legalni sprzedawcy gier i innego softu, były stanowiska, na których można było wypożyczać cartidge do konsol. Piękne to były czasy dla mnie jako sprzedawcy, obroty dzienne sięgały z dwóch stanowisk kilkudziesięciu tysięcy, a byli tacy co mieli setki tysi.