Ten film na długo przed premierą wywołał gorącą dyskusję, szczególnie wśród polskich widzów. Okazał się nie aż taki straszny jak go malowano.
Opowieść o genialnym matematyku – homoseksualiście, który ma ogromne problemy z odnalezieniem się w towarzystwie nie jest wbrew pozorom biografią Sheldona Coopera z „The Big Bang Theory”, a Alana Turinga, któremu twórcy filmu przypisują cały sukces w złamaniu Enigmy. No cóż, historii z „The Imitation Game” uczyć się przecież nie będziemy, bo i po co?
Historia Turinga przypomina bardziej prosty, lekki film przygodowy – bohater zaczyna od wyalienowanego nerda, a zostaje przywódcą zebranej drużyny, mającej wspomagać bohatera w misji o wielkim znaczeniu. Do tego mamy naciąganą historię pseudomiłosną, zwrot akcji rodem z „Doktora House’a” i wielkie zwycięstwo w ostatniej chwili. Dodajcie do tego wątek homoseksualizmu (potraktowany bardzo po macoszemu) i macie „Grę tajemnic”.
Turing w „The Imitation Game” jest nieprzyjemny, aspołeczny i trudny do polubienia, ale pod płaszczykiem niedostępności i arogancji kryje się skrzywdzony, zagubiony chłopiec, który potrzebuje opieki i zrozumienia. Benedict „Sherlock” Cumberbatch kreuje tego bohatera bardzo wyraziście i konsekwentnie, w wyniku czego staje się najjaśniejszym punktem filmu. Dobrze wypada zestawienie Turinga z Hugh Alexandrem (świetny jak zawsze Matthew Goode). Szkoda tylko, że relacja z Joan Clarke (urocza, ale nie porażająca Keira Knightley) wypada bardzo sztucznie i nie niesie ze sobą wielu emocji.
Reżyserskie rzemiosło Mortena Tylduma (twórcy m.in. świetnych „Łowców głów”) jest całkiem przyzwoite, ale ma kilka mankamentów oddalających film od wielkości. Przeciętne efekty specjalne i wymuszony w kilku miejscach (melo)dramatyzm może nie obrzydzają życia, ale sprawiają że widz uśmiecha się pod wąsem. Na każdym kroku widać, że film jest nachalnie robiony „pod Oscary” i wygląda na to, że taktyka się opłaciła – „The Imitation Game” otrzymała osiem nominacji. Na ile z nich zasługuje? Góra na jedną, dla Cumberbatcha. To przyzwoity film, tylko albo aż.
Źródło grafiki: Black Cat Pictures
W historii Turinga najbardziej wstrząsające jest to, jak Anglia potraktowała swego bohatera po zakończeniu wojny (w filmie i ten element sprowadza się do kilku interwencyjnych haseł). Żyjąc z koniecznością ukrywania tego, kim był i co robił, tworząc projekty i idee wyprzedzające możliwości rozumienia jemu współczesnych i w czasach, kiedy homoseksualizm oznaczał jeszcze wykluczenie, a nawet wyrok, samotny, odtrącony, odsunięty od ukochanych zadań i tajemnic, z poczuciem zaszczucia musiał się pogrążać w rozpaczy i przerażeniu. Mając 42 lata popełnił samobójstwo w swojej sypialni. Królowa ułaskawiła go dopiero w 2003 roku. Gigantyczna niesprawiedliwość, która jest być może tematem na oddzielny film. Bardziej przemawiająca do wyobraźni i potrzeby budowania wyrozumiałego i wartościowego społeczeństwa niż nawoływania „światłych” polityków i niosących sztandary nowej ery.
Fajne dialogi i kostiumy, kilka zabawnych i kilka przejmujących scen. Obyło się bez większych niespodzianek (ani pozytywnych, ani negatywnych). No może oprócz wspaniałego Cumberbatcha, ale to nie do końca niespodzianka. Nie oczekiwałam od niego niczego, było to po prostu nasze pierwsze, dłuższe takie spotkanie. Mimo brytyjskiego składu i norweskiego reżysera to dosyć hollywoodzko (ale naprawdę bez większego kiczu) przedstawiona smutna prawda o wybitnych jednostkach. Nie wiem czy będzie to dla was całkiem szybko mijający seans umiarkowanie zgrabnie nakręconej historii czy dodatkowo opowieść o jednym z najbardziej genialnych i najobrzydliwiej potraktowanych ludzi jacy żyli. Dla mnie to przemyślany i wyważony film, produkcja pod względem technicznym bardzo udana (oprócz niektórych efekciarskich ujęć wojny) oraz smutna, przejmująca historia wspaniałego człowieka – 7+/10. Obawiam się jednak, że mimo ośmiu nominacji obędzie się bez żadnej statuetki, a szkoda, bo to naprawdę niezły film i ważna historia.