Dzień, gdy umarła muzyka, nastąpił po tym, jak Madonna nagrała dziadowską, aseksualną płytę Erotica. To była zapowiedź nadchodzących przebierańców wprost od MTV.
Pierwszym sprzętem muzycznym jaki pamiętam, był magnetofon szpulowy mojego taty. Toporna w obsłudze konstrukcja, aczkolwiek pod względem technicznym bez zarzutu. Można było nagrywać dźwięk, a także wysłuchiwać gotowych nagrań, aczkolwiek nie przeżyłem kontaktu ze zbyt wieloma szpulami z muzyką. Odnalazłem ten sprzęt na starych fotografiach i widzę, że był to model Tonette wyprodukowany przez ZRK, czyli Zakłady Radiowe im. Marcina Kasprzaka w Warszawie. Niesamowita sprawa, bo oto towarzysz Wiesław rozwinął na rogu z Karolkową fabrykę, dzięki której chciał Polsce zafundować drugie Nashville. Przed wojną znajdowała się w tym miejscu fabryka Philipsa, więc spito tradycję niczym śmietankę z kawy. Lecz oto ZRK nie zdążyły powiedzieć ostatniego słowa, gdy na moją arenę wkroczył adapter.
W sumie nie był czymś, co mnie poraziło. Miałem oczywiście sporo grających pocztówek, a także całkiem niezłe słuchowisko dla dzieci z bajkami zawierającymi kultowe cytaty w stylu śpiewanego z hrabiowskim akcentem „To zależy, to zależy od człowieka, bo ten wyścig się nie skończy jeszcze dziś…” Znienacka zjawiły się małe single zapakowane w jednolite kolorowe koszulki, a w środku „Zamki na piasku” albo marząca o sprośnościach Banda i Wanda. Po nich nadeszły longplaye Maanamu, zwłaszcza doskonała płyta „O!” oraz „Historia podwodna” wciąż jeszcze kudłatego Lecha Janerki i jego zespołu o teutońsko brzmiącej nazwie.
Na samym początku lat 80-tych nadeszła rewolucja. ZRK podpisały umowę z Grundigiem i zaczęły zalewać polski rynek nową technologią radiomagnetofonów. Teraz takie nazwy jak RB3200 czy jego rodzima legalna podróbka RM121 wkradły się do umysłów młodzieży. Muzykę nagrywało się już nie mikrofonem ze stratą jakości, lecz bezpośrednio z radia! Co więcej, podobny sprzęt służył do odpalania gier na ZX Spectrum, a nawet do ich kopiowania. Przede wszystkim jednak przydawał się do słuchania listy przebojów Trójki. Sobotni wieczór, gdy o 19:00 Marek Niedźwiecki rozpoczynał swój taniec przed mikrofonem, był czymś niezwykłym. Pamiętam wyjazd do Polanicy, podczas którego omal nie trafiłem przedwcześnie do nieba po tym jak nasz maluch polizał barierki mostu na jednym z ostrych zakrętów w lasach Kotliny Kłodzkiej. W Polanicy wszyscy poszli już spać, a ja odpaliłem na cały regulator Dancing with Tears in My Eyes, który właśnie awansował w Trójce. Teraz patrzę do sieci i widzę, że to musiało być w 1984. Wspaniały rok dla całej muzyki, bo i Alan Parsons Project nagrali epokowe Don’t Answer me, Fiction Factory wypuścili Feels Like Heaven, Billy Idol zaśpiewał hipnotyczne Eyes without a Face, a śp Laura Branigan poddawała się autokontroli.
Wszystkie te przeboje posiadaliśmy na kasetach, ale również słuchaliśmy ich w Wideotece. Był to emitowany przez TVP2 półgodzinny program prowadzony przez Krzysztofa Szewczyka. Jego aksamitny, kulturalny głos wraz z uprasowanymi koszulami doskonale pasował do stylu audycji: żadnego metalu czy disco, a jedynie solidny pop i lekki rock. Gdy puścił rysunkowy teledysk Don’t Answer Me, nic już nie było takie same. Oczywiście, do czasu pojawienia się płyt CD.
Pierwsze takowe obiekty zobaczyłem w najbardziej awangardowym warszawskim sklepie późnej komuny. Znajdował się on na Freta, w miejscu gdzie 30 lat później zjadłem pizzę z Frederickiem Raynalem. Wówczas można było ujrzeć na jego półkach nie tylko opakowania z małymi srebrnymi płytkami, ale również odtwarzacz owych płyt, wielkości lodówki turystycznej. Istniał pewien problem z owymi płytami – każda z nich kosztowała z jedną piątą normalnej pensji, a ile kosztował odtwarzacz, lepiej nie myśleć. Z pomocą wyszły specjalistyczne punkty, w stylu piwniczki ulokowanej w Domu Kultury na Elektoralnej. Dysponowały obszernymi katalogami zrzeszającymi większość wydanej na świecie muzyki rozrywkowej. Wystarczyło zamówić, zapłacić niewygórowaną sumę, zostawić kasetę magnetofonową i następnego dnia odbierało się nagraną płytę, wraz z wydrukowanym zestawem tytułów. Płyty CD miały książeczki, które właściciele tego zacnego punktu wypożyczali na parę chwil, dzięki czemu można je było powielić w pobliskim xero i miało się również teksty piosenek. W epoce przedinternetowej, rzecz absolutnie niezbędna.
Z czasem na czołowe miejsce muzyczne stolicy wyrósł ulokowany vis-a-vis Muzeum Narodowego lokal o nazwie Digital. Była to kultowa wypożyczalnia, zasługująca na osobny artykuł. Dziwnym trafem zmierzch tego eldorado zaczął się wraz z nadejściem nowej rzeczywistości. A już znowelizowanie ustawy autorskiej w 1994 roku było dla niego ciosem poniżej pasa.
W tym samym czasie rynkowy piorun huknął również w ZRK, bo okazało się, że technologicznie zakłady zostały o dekadę w tyle. Dzisiaj na zgliszczach fabryki wyrosły centrale banków, w tym jeden z budynków o ciekawej bryle przypominającej statek. Jedyne co pozostało z przeszłości, to niezmieniona nazwa ulicy Kasprzaka. Nawiasem mówiąc, jej patron pod koniec XIX wieku działał w Proletariacie Bis, którego oryginał zakładał wraz z Ludwikiem Waryńskim członek mojej rodziny. Po latach na portalu aukcyjnym na „a” stare wyroby ZRK można nabyć średnio po około 50 złotych, aczkolwiek jakiś model szpulpowca ZRK wyceniany jest na prawie trzy tysiące. Do cen prehistorycznych Kodaków ciągle jeszcze daleka droga.
Nie w sprzęcie, lecz w naszych głowach pozostał ów muzyczny „dream world”. I jakże profetyczny jest cały tekst Don’t Answer Me: „Nie odpowiadaj mi, nie przerywaj ciszy. Uciekaj i schowaj się przed wszystkimi”. Bo to co nadeszło po latach wspaniałego rocka i popu, to muzyczna cisza o twarzy babochłopa, która nawet swój pseudonim ukradła z pięknej piosenki Queenów.
Źródło grafiki: pixabay.com
Pozwolę się nie zgodzić z podsumowaniem, iż po latach rocka nie ma żadnej dobrej muzyki. Jest jej sporo, tylko trzeba dobrze szukać. Ot choćby sporo z muzyki trance, śpiewany ambient, muzyka worship.
Chyba że autor miał na myśli, iż tylko rock jest dobrą muzyką, co akurat jest mocno subjektywnym podejściem.
Oszem, zgodzę się, że obecnie sporo jest chłamowatej muzyki. Do niej zaliczam całą kulturę rapu, która z muzyką ma tyle wspólnego, co bełkot pijanego menela, a treść też rzadko ma większy sens. Też sporo mrocznego metalu można śmiało odrzucić.
Niemniej jednak pozostaje tak wielka ilość nowych i starych twórców oraz powstających zespołów, iż proste stwierdzenie, że po erze rocka i popu nie ma muzyki świadczy dobitnie o bardzo powierzchownej znajomości tematu 😉
Chodzi o to ,że nie ma artystów z nowymi pomysłami , chociaż w Polsce Daria Zawiałow usiłuje eksperymentować i niektóre brzmienia jej piosenek są dość oryginalne , najgorzej jest z rockiem bo chyba już nikt nie zdoła zaproponować lepszej muzyki od tej , którą grali
Pink Floyd , Yes czy King Crimson albo Led Zeppelin i Deep Purple
a potem Metallica i Slayer
Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak narzekanie na odpłynięcie starych dobrych czasów, ale zgadzam się, że obecnie nie ma charyzmatycznych gwiazd. O kim może być mowa? Adele, Bieber, Minaj, a może Cyrus? Można iść w cug…