Kolejna po „Śmierci na Evereście” próba opowiedzenia historii nowozelandzkiego himalaisty Roba Halla, który wiosną 1996 roku podjął piątą próbę zdobycia najwyższego szczytu Ziemi.
Jako doświadczony przewodnik, zarabiał na życie prowadząc na szczyt kolejne grupy klientów, pragnących dokonać niemożliwego. Niestety, wyprawa to okazała się dla Halla i kilku innych osób tragiczna w skutkach.
Każdy z bohaterów ma inną motywację by się wspinać. Twardy Teksańczyk (w tej roli świetny Josh Brolin) próbuje sobie coś udowodnić, ukrywając się jednocześnie przed żoną. Japonka Yasuko zdobyła sześć z siedmiu szczytów Korony Ziemi i do spełnienia brakuje jej jeszcze jednego. Poczciwy stolarz i listonosz Doug chce udowodnić dzieciakom z pobliskiej szkoły, że nawet tak przeciętny facet jak on może spełnić swoje największe marzenie. Rob Hall (wyśmienity Jason Clarke) chce po prostu zaliczyć rutynową wyprawę i czym prędzej wrócić do swojej ciężarnej żony (Keira Knightley).
Pierwsza połowa filmu to lekka i przyjemna opowieść o ludziach dążących do celu, pokonujących własne słabości, całkowicie oddanych swojej pasji, współpracujących ze sobą w ciężkich chwilach. To jednak tylko uwertura do huraganu emocji, który rozpoczyna się w drugiej części „Everestu”. Nie wszystkim dane będzie zdobyć szczyt, a ci którzy tego dokonają, staną oko w oko z zabójczą burzą, brakami sprzętowymi, niedostatkiem tlenu i piekielnie niską temperaturą.
Reżyser Baltasar Kormakur doskonale czuje przedstawianych przez siebie bohaterów, a przede wszystkim potrafi bardzo skutecznie grać na emocjach. Nie przekracza cienkiej granicy, która zamieniłaby „Everest” w miałki film o heroizmie i harcie ducha. Patetycznych scen oczywiście nie zabrakło, ale nie zbudzają zażenowania i po prostu wyciskają z oczy łzy. Uderzą nas one jeszcze bardziej już pod koniec filmu, kiedy dobitnie zrozumiemy, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Przecież najlepsze scenariusze pisze samo życie.
Być może „Everest” nie robiłby tak dużego wrażenia, gdyby nie realizacja. Fantastyczne zdjęcia i znakomite udźwiękowienie sprawiają, że widz może poczuć autentyczną grozę nieubłaganych sił natury, która w ostatecznym rozrachunku zawsze będzie – nomen omen – górą. Jak rzekomo powiedział Anatoli Boukreev, „ostatnie słowo zawsze należy do góry”.
Historię Roba Halla znamy już z filmów, ale też z dziesiątek książek i reportaży. Jednak to właśnie Kormakur serwuje nam jeden z najbardziej emocjonujących i porywających portretów. Ja, jako człowiek, który nigdy nie rozumiał himalaistów i często zastanawiał się „po co oni to sobie robią”, muszę przyznać że „Everest” trafił mnie w czuły punkt. Ten surowy, mało spektakularny i nie wartościujący motywacji bohaterów film po prostu spełnił swoje zadanie.
Źródło grafiki: UIP