W stanie wojennym dotarły z Zachodu figurki, przedstawiające potężny samolot niosący na grzbiecie nieco mniejszy samolot. Dzieciaki nie rozumiały istoty tej konstrukcji.
Figurki przedstawiały rzeczywistą sytuację. Po tym bowiem jak człowiek stanął na Księżycu, kolejnym etapem podboju kosmosu wyznaczonym przez NASA miały być regularne loty wahadłowców na ziemską orbitę, a potem sukcesywnie coraz dalej. Rozpisano przetarg na budowę floty promów wielokrotnego użytku, ustalając budżet na poziomie 2,5 mld dolarów. W 1972 r. wygrała go firma Rockwell International, zabierając się od razu do produkcji prototypowego egzemplarza, ochrzczonego imieniem maszyny ze Star Treka – Enterprise. Już w 1977 r. osadzono go na zmodyfikowanej wersji Boeinga 747 i wysłano w testowy lot kilkadziesiąt kilometrów w górę. Wystartował, oderwał się od grzbietu Boeinga i samodzielnie powrócił na Ziemię. To była cecha odróżniająca go od lądowników Apollo – powracał w stanie nienaruszonym i po dokonaniu kosmetycznych poprawek był ponownie gotów do startu.
Kluczowym elementem wahadłowca, zwanego także orbiterem albo – najczęściej – promem kosmicznym była jego powłoka, a dokładniej system osłony termicznej. Przy budowie Enterprise, który nie był przeznaczony do lotów poza atmosferę, zastosowano płytki z pianki poliuretanowej. Kolejny model nazwany Columbia okrywano bardziej wytrzymałymi płytkami z materiałów ceramicznych. Musiały one wytrzymać iście piekielne temperatury, jakie występują podczas przechodzenia z kosmosu w atmosferę. Największym problemem było przyklejanie owych płytek do powierzchni promu. Jak się miało okazać w przyszłości, mimo zastosowania najnowocześniejszych technologii, maszyny często powracały na Ziemię ze zdekompletowaną powłoką.
Columbia była budowana od połowy lat 70-tych, prace zaś weszły w decydującą fazę pod koniec dekady. Przypomnijmy klimat tamtych dni: na ekranach szalały już Gwiezdne wojny, prezydentem był Jimmy Carter, a światem wstrząsał kryzys naftowy. Prasa i opinia publiczna nie miały wówczas dobrego zdania o NASA. Narzekano, że agencji kosmicznej brakuje rozmachu i wizji z czasów Johna Kennedy’ego i programu Apollo. Prace przeciągały się, zaś Carter nie wykazywał nadmiernej woli, by brać się za bary z ZSRR w wyścigu technologicznym. Dopiero po dojściu do władzy Ronalda Reagana stało się jasne, że projekt wahadłowca wielokrotnego użytku zostanie rychło sfinalizowany. Wiadomo też było, że tym razem prom wystartuje nie na grzbiecie Boeinga, lecz za pomocą dwóch rakiet z paliwem stałym oraz trzeciego giganta, napędzanego mieszanką ciekłego tlenu i ciekłego wodoru.
Start był kilkakrotnie odraczany, wymieniano większość płytek systemu osłony termicznej. Wreszcie 12 kwietnia 1981 r. na przylądku Canaveral na Florydzie zainaugurowana została nowa era. Świadkami na żywo było ponad milion widzów, zaś przed telewizorami obserwowało owo wydarzenie kolejnych kilkaset milionów. Za sterami maszyny siedział najbardziej doświadczony spośród wszystkich czynnych astronautów, jakich tylko NASA miała na stanie. John Young pracował przy programie Gemini, był też człowiekiem, który stąpał po Srebrnym Globie. Spokojny, wykwalifikowany lepiej niż Neil Armstrong, nie będący gwiazdorem – takiego człowieka potrzebowała NASA, by być pewnym, że wyprowadzi on prom kosmiczny na niską orbitę okołoziemską. Wraz z drugim pilotem, wspomagani też rzecz jasna przez sztab ludzi w bazie Centrum Kosmicznego Kennedy’ego na Florydzie byli w stanie kontrolować całą tą skomplikowaną maszynerią.
Rakiety nośne pościły kłęby dymów i Columbia ruszyła w swą podróż (na zdjęciu). Po minięciu linii Karmana oddzielającej ziemską atmosferę od kosmosu, prom zaczepił się na orbicie okołoziemskiej około 250 km nad powierzchnią naszej planety i okrążył glob ponad 30 razy. Po dwóch dniach misji Columbia bezpiecznie wylądowała na pasie Edwards Air Force Base.
Misja Columbii była kolejnym ciosem zadanym ZSRR. Amerykanie zaczynali fruwać w kosmos tak swobodnie, że zapomniano o dotychczasowym konkurencie zza żelaznej kurtyny. Nawiasem mówiąc, podczas misji promów kosmicznych nie można było być pewnym czy przy okazji różnorakich eksperymentów i testów nie znikają również szpiegowskie satelity ZSRR, zwijane przez Columbię i ich późniejszych braci. Nikt nigdy o tym oczywiście nie powiedział głośno, ale czy domniemany poszkodowany mógł podnosić larum, skoro oficjalnie nie posiadał takowych satelitów?
Nie wszyscy popierali produkcję wahadłowców. Amerykański kongresman, Dana Rohrabacher powiedział wręcz, że promy są najbardziej efektownym urządzeniem niszczącym dolary. Dla USA najważniejszy był jednak wydźwięk propagandowy. Lansowany przez Reagana program „gwiezdnych wojen” wydawał się być urzeczywistniany. Z jednej strony przygotowywano tarczę antyrakietową – o której społeczeństwo nie dowiadywało się zbyt wiele ze względu na tajność projektu – zaś gazety pisały o tym jak dwóch ludzi wsiadło do „samolotu” i po parudziesięciu minutach po prostu znaleźli się poza Ziemią. To robiło tak kolosalne wrażenie, że towarzysz Breżniew przestał chyba wierzyć, że z USA będzie można jeszcze powalczyć. Chwilę potem umarł i cały komunizm znalazł się na skraju wytrzymałości.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Miałam wtedy 8 lat. Pamiętam tytuł w jednej z gazet (tygodnik Panorama?) o przygotowaniach do startu 'Najbardziej ryzykowny lot’, czy coś w tym typie.
Ale relacji w TV chyba nie było….
Pytanie po co ludzie mają (obecnie) latać w kosmos? Jak się radziecki załogowy program księżycowy rozkraczył to Rosjanie szybko zmajstrowali 3 tanie sondy, które dały im także próbki księżycowego regolitu (lądownik z powrotnikiem). O tym się zapomina w tle wielkiego programu Apollo:
Misja Uzyskana próbka Rok
Łuna 16 101 g 1970
Łuna 20 55 g 1972
Łuna 24 170 g 1976
Program Apollo (i potem Space Shuttle i stacja kosmiczna) przy całym jego wdzięku to drogie rollercoastery tylko dla wybranej garstki astronautów. Efekty naukowe ich lotów przy poniesionych kosztach są marne, jeśli można było uzyskać je uzyskać misjami BEZzałogowymi – za zaledwie ułamek kosztów misji załogowych. Pamiętaj, że najdroższe jest wynoszenie – 1 kg ładunku to 10 kg więcej rakiety nośnej. Człowiek bez przyrządów badawczych plus kapsuła w której może żyć krótko na orbicie to kilka ton. Kilka ton, które można było wykorzystać na automaty….
Inny przykład. Jeden bezzałogowy teleskop Hubble’a (koszt jednego startu wahadłowca) przyniósł nauce więcej niż 100 startów tychże promów kosmicznych.
Ze względu na potrzebę transportowania na orbity okołobiegunowe ciężkich satelitów szpiegowskich, których masa wynosiła około 18 ton, prom kosmiczny musiał przybrać kształt ciężarówki z wielką komorą załadunkową. Duża manewrowość, umożliwiająca lądowanie w różnych częściach kraju oraz wymagana powierzchnia nośna zmusiły projektantów do użycia dużo bardziej masywnych skrzydeł, niż początkowo zakładano. Wszystkie czynniki doprowadziły do zwiększenia masy orbitera i wymusiły kolejne kompromisy.
Początkowe założenie o konstrukcji wielokrotnego użytku, odłożono na półkę w archiwum. Aby cały projekt był opłacalny i wykonalny, zastosowano rozwiązanie pośrednie. System STS docelowo składał się z trzech elementów: zewnętrznego zbiornika paliwa z wodorem i tlenem (ET, ang. External Tank), dwóch rakiet na paliwo stałe (SRB, ang. Solid Rocket Boosters) i orbitera, czyli samego promu kosmicznego. Zarówno orbiter, jak i dwie dodatkowe rakiety wspomagające start były wykorzystywane wielokrotnie.