Kiedyś, żeby dostać się na mównicę, trzeba było być kimś lub mieć rekomendację. Internet dokonał kanibalizacji tych niegłupich standardów.
W czasach PRL-u i zaraz po jego upadku zasady były proste. Żeby pojawić się w telewizji, należało najpierw odbyć długą w prasie, własnej organizacji czy na szczeblu lokalnym. Józio Kowalski ze swoim „nie wiem, więc się wypowiem” nie trafiał na antenę, dzięki czemu przekaz kierowany do ogółu masowego był z grubsza rzecz biorąc przewidywalny i przystępny. Nie mówimy tu o ideologicznych naleciałościach, lecz o programach typu Studio 2, w których pojawiały się gwiazdy. Można było siedzieć spokojnie, bo szansa na zobaczenie przygłupa dowodzącego, że Ziemia jest płaska pozostawała właściwie zerowa.
Dostanie się na łamy gazety również nie było trywialne. Trzeba było wyjść ze skorupy, gdzieś dotrzeć, z kimś porozmawiać. Biedni anonimowi, niedowartościowani ludzie po prostu dalej prowadzili swoje nieszumne życia, nie zakłócając niczyjego spokoju.
Pierwsze lata internetu charakteryzowało to, że prowadzenie własnych stron było zabawą dla nieco zamożniejszych ludzi. Samo wykupienie domeny nie było żartem, zaś stworzenie systemu do edycji strony to już było coś wykraczającego poza możliwości typowego użytkownika, ograniczającego się do łapania obrazków z sieci. Zauważmy, że wówczas nie mówiło się raczej o zjawisku, które obecnie nazywa się prymitywnym określeniem „hejtu”. Wówczas, pod koniec lat 90. na grupach dyskusyjnych pojawiły się za to pierwsze trolle. Dość dziwni dyskutanci, którym nie chodziło o poszerzenie swojej wiedzy czy udowodnienie znajomości rzeczy, lecz o sprowadzenie dyskusji na manowce i znalezienie się w oku cyklonu. Trolli od idiotów różniło to, że potrafili motać inteligentnie i czasem zdobywali się na przebłyski zrozumienia. W kwestiach fundamentalnych, takich jak byt i zwartość grupy, potrafili porzucać swoje denerwujące zamiłowania.
Wszystko zaczęło się psuć po nowym milenium wraz z pączkowaniem blogów. Lud zyskał wreszcie swobodę wypowiedzi. Egalitarność po raz pierwszy w dziejach mediów przekreślona została przez równość. Mówca i słuchacz stali się kumplami. Zaczęło to przypominać nieco sytuację, w której do stojącego na mównicy człowieka podchodzi ktoś z publiczności, odwraca mikrofon i mówi „Panie, gadasz brednie! Ja wiem lepiej, ale teraz nie powiem, zapraszam na mojego bloga”.
Z jednej strony rozprzestrzenianie się macek sieci spowodowało wspaniały dostęp do informacji. Bazy danych, filmy, daty, nazwiska, wywiady – to jest coś, za co nigdy nie przestaniemy dziękować. Problem pojawił się, gdy pytamy o opinie albo autorytety. Autorytety? W dobie, gdy byle chamidło jednym zdaniem może przywalić w zęby i nie można mu nawet oddać, bo od razu rozlegnie się krzyk, że nie wypada albo że cenzura? Śmiechu warte. Jeszcze gorzej jest z sortowaniem informacji. bo wśród morza śmieciowych opinii, tez i osądów ciężko jest dokopać do czegoś wartościowego, traci się na to dużo czasu. Jako się rzekło, w Studio 2 czy nowym numerze Młodego Technika było znacznie mniej zaskoczeń.
Trolle zbrutalizowały się i ci głównie mniej zdolni, łaknąc zainteresowania, stali się hejterami. Nikt normalny, mając ustabilizowane życie i codzienne zajęcia nie traci czasu na wypisywanie głupot w internecie, chyba że realizuje jakiś swój konkretny interes, na przykład zwalcza konkurencję. Ale to wyjątki. Większość hejterskiej hołoty jest całkowicie bezinteresowna. Właśnie dlatego, że nie mają prywatnych interesów, czują się bardziej uczciwi w tym co robią i nie zapominają przy każdej nadarzającej się okazji używać klawisza print screen, by na wypadek ingerencji moderatora utrwalić swój wyczyn.
Zdziczenie posunęło się tak daleko, że pirat, któremu wycina się jego złodziejskie zasoby mówi o „chamstwie”, zaś namierzony hejter, którego pracodawca otrzymuje informację o tym czym jego podwładny zajmuje się w godzinach pracy, pokrzykuje wręcz o „bandytyzmie”. Tylko troll, zwęszywszy co się dzieje, wiedząc, że warto też w życiu zarabiać pieniądze, widząc zadymę wycofuje się rakiem.
Nastały czasy, gdy nie można mówić, że jest źle. Zapanowała wszechogarniająca wolność. Jej efekty zostaną być dostrzegane pewnie za jakieś 10-15 lat, podobnie jak ciche acz stanowcze działanie Czarnobyla. Wtedy ktoś ważny w końcu powie, że może jednak warto wrócić do starej dobrej cenzury wiadomości, ludzi i faktów.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Z jednej strony mamy takich dosłownych, medycznych degeneratów jak karachany, ale z drugiej mamy szare pole milionów gnojków oglądających na YT filmiki kolesiów dłubiących w nosie, którzy kręcą swoje dzieła w kuchni lub na tle meblościanki. To bardzo smutne pokolenie. Stracone.
Dla mnie największym problemem jest rozwarstwienie tego społeczeństwa, podobnie jak w krajach trzeciego świata. Mamy nadaktywnych idiotów wypowiadających się w internecie, ale też całą rzeszę stworzonych przez niego [internet] apatycznych, zamkniętych w sobie odludków. Izolujących się tym bardziej, im więcej czasu spędzają przy wirtualu.
Zjawisko fake newsów jest gorsze od trollingu, bo porzuca szaty parodii i hejtu. Rzeczywiście coś w tym jest, że plebs zyskał równe prawa z parwiniuszami i nie wolno o tym głośno mówić.
Są po prostu ludzie, który nigdy nie powinni dostać prawa do publicznego wyrażania się. Proste. Kiedyś w najlepszym razie czyściliby mównicę, obecnie wypowiadają się swobodnie dzięki facebookom czy instagramom.