Wielki świat po raz pierwszy odkrył azjatycki film grozy w 1965 r. na festiwalu w Cannes. Pokazywany tam „Kwaidan, czyli opowieści niesamowite” Masaki Kobayashiego zdobył Srebrną Palmę.
Kwaidan nie był jedyny. Już wówczas horror azjatycki dominował w kategoriach ilościowych. Tamtejsze wytwórnie co roku w lipcu i sierpniu – miesiącach O-Ban, czyli Święta Zmarłych – wypuszczały filmy o duchach, w których makabra mieszała się z farsą. Duchami potrafiły być w nich chodzące parasolki, ale najczęstszym motywem był powrót z zaświatów skrzywdzonej kobiety, która pojawiała się w świecie żywych tylko po to, by wymierzyć zemstę sprawcom swojego nieszczęścia. Brzmi znajomo, gdy się spojrzy na scenariusz „Ringu”, który ponad dekadę temu ponownie objawił Zachodowi powab Orientu?
Najważniejszą różnicą dzielącą horror azjatycki od umownie nazwijmy go – zachodniego, jest przyjmowanie w tym pierwszym istnienia świata duchów jako apriorycznego. Sam Raimi kręcąc w swojej firmie produkcyjnej Ghost House remake „Klątwy”, twierdził, że gdyby oryginalny scenariusz tego filmu powstał w Ameryce, znalazłoby się w nim jakieś pseudonaukowe wyjaśnienie nawiedzenia domu, a że tak się nie stało, to twórcy przechodzą nad tym do porządku dziennego. Czasem jednak azjatyckie scenariusze zostają dostosowane do potrzeb amerykańskiej widowni, na przykład przy „Dark Water”, które w wersji Hideo Nakaty było czystym horrorem z elementem nadprzyrodzonym. Tymczasem debiutujący w Ameryce Walter Salles, reżyser spoza branży grozy, sprowadził wszystko do psychozy bohaterki, pokazując nawet w finale prawdziwie „ciemną” wodę, by wyjaśnić popcornowemu widzowi tkwiące w tytule zawiłości.
Hideo Nakata, czyli twórca „Ringu”, wymieniając swoje fascynacje z dziecięcych lat, na pierwszym miejscu stawia „Egzorcystę”. Przyznaje się też wprost, że bazą dla fabuły „Ringu” był „Nawiedzony dom” Roberta Wise’a. Odpowiedzialny za „Klątwę” Takashi Shimizu powiada, że pierwszym horrorem jaki w życiu obejrzał, był „Evil Dead” Sama Raimiego. Pokazuje to, że dzieje się coś przedziwnego! Zatoczone zostaje koło. Z eklektycznej Ameryki czepią tematy ci, których zwykło uważać się za pionierów. Wschodni twórcy, którzy odnieśli międzynarodowy sukces okazują się czerpać szkielety fabuł z kultury Zachodu, oblekając je japońską specyfiką kulturową, jednak „Ringu” bardziej chyba niż jakikolwiek inny horror zawdzięcza swe powstanie Ameryce. Każdy, kto oglądał „Evil Dead”, pamięta przecież, że to tam nic innego jak taśma magnetofonowa budziła ukryte pod leśną darnią zło.
Nie zmienia to faktu, że Azja cały przewodzi, gdy mowa o dozowaniu okropności. Lub ujmując rzecz inaczej – gdy chodzi o wyznaczanie granic przesady w dostarczaniu na ekran krwawych, momentami wręcz farsowych postaci i sytuacji. Zwariowana zakonnica, podmiejski Drakula, a na dokładkę skośnooki Superman – wszystkie te postaci pojawiły się w orientalnej fabryce strachu na długo przed latami 80., gdy Hollywood dopiero zaczęło parodiować horror. Hongkońskie „Witch with Flying Head” z 1977 roku o całą dekadę wyprzedziła ekscesy, jakie w Ameryce stały się potem udziałem Sama Raimiego i Briana Yuzny, zaś w Nowej Zelandii – Petera Jacksona. Także to, czego dokonał obecnie w swoich dwóch najgłośniejszych filmach, „Grze wstępnej” oraz „Ichim zabójcy” Takashi Miike, czyli prezentując masowej widowni sadomasochizm w najczystszym wydaniu, w kinie hongkońskim jest obecne od co najmniej czterech dekad. W „Consfessions of a Concubine” z 1964 r. widzimy panią odzianą jedynie w skąpe metalowe ochraniacze na piersi, zaś na jej talii tkwi zamocowana metalowa rurka, której przeznaczenia nietrudno się domyślić. Pani wybierając się w takim stroju na intymne spotkanie ze swoim mocodawcą, ma na twarzy nieśmiały uśmiech, zupełnie taki sam jak niewinna Asami z „Gry wstępnej”.
Lata 80-te i 90-te przyniosły całą serię zwariowanych opowieści o seksownych duchach, morderczych kurtyzanach ze Wschodu, na przykładzie których potwierdza się druga najważniejsza różnica dzieląca obie szkoły grozy. Otóż owa przesada, pójście na całego, jest w kinie Orientu momentami wręcz przygniatająca. Trzeba przy tym przyznać, że twórcom Hollywoodzkim w konkurowaniu ze Wschodem w dużym stopniu wiąże ręce stowarzyszenie Motion Picture Association of America, które według słów Wesa Cravena, ze swoim systemem cenzury jest najśmieszniejszą i najbardziej archaiczną organizacją w Ameryce. To między innymi z tego powodu nie ma możliwości, by w którymś mającym zostać dopuszczonym do ogólnokrajowego obiegu filmie znalazły się takie sceny jak w „Ichim zabójcy” Miike.
Źródło grafiki: Rasen Production Committee
Czy po ponad pięćdziesięciu latach od premiery poetycki horror Kobayashiego jest w stanie kogoś przestraszyć? Odpowiedź zależy w mniejszym stopniu od wieku filmu i ówczesnych metod powodowania w widzu lęku i przerażenia, a w większym od osobistego upodobania w japońskiej grozie. Pytanie o to, którą wersję Kręgu woli dana osoba, jest dobrym papierkiem lakmusowym, aby sprawdzić jej tolerancję na bardzo specyficzny i różny od zachodniego ton filmowego horroru. Kwaidan, czyli opowieści niesamowite to jedna z pierwszych pozycji, dzięki którym świat poznał, na co stać Japończyków w kwestii straszenia na ekranie, nawet jeśli ma ono w sobie dużo teatralności. To jednak bez znaczenia, gdy ogląda się autentycznie upiorny finał Czarnych włosów lub wyjątkowo brutalny atak na Hoichiego w trzeciej noweli. Może i jest to piękne widowisko, ale ani przez moment proszę nie zapominać, że duchy i upiory są tam po to, aby przede wszystkim dręczyć żywych. Również widzów.