Anaheim brzmi obco, odcinając się od hiszpańskojęzycznych nazw, jakich dużo jest w Kalifornii. Za stworzeniem kolebki, w której powstała rozrywkowa mekka, stoją Niemcy.
Pod Los Angeles płynie rzeka Santa Ana. Jest też miejscowość o takiej nazwie. Gdy więc w 1857 roku pięćdziesięciu niemieckich emigrantów przeniosło się z San Francisco w te tereny i postanowiło założyć własne miasto, wybrali najbardziej naturalny wariant. „Heim” oznacza dom. „Dom rzeki Any” – tak go nazwali, tworząc Anaheim Vineyard Company i dzieląc się jego akcjami. Co niesamowite, wkrótce obok rodowitych Bawarczyków pojawili się tu też Polacy. Zamieszkała tu aktorka Helena Modrzejewska, zawitał tu również sam Henryk Sienkiewicz. Po słynnej Polce pozostał nawet park jej imienia.
Przemysłowe życie Anaheim zmieniło się całkowicie, gdy w 1955 roku Walt Disney Company postanowiło uruchomić tu pierwszy park rozrywki. Pomysł na stworzenie takiego kompleksu narodził się w głowie Disneya po wizycie w Griffith Park w Los Angeles. Zresztą tradycja nie tylko parków rozrywki, co wielkich jarmarków wypełnionych atrakcjami dla młodszych i starszych, była żywa w USA jeszcze od poprzedniego stulecia, gdy na wystawie światowej w Chicago przez pół roku funkcjonowało takie huczne przedstawienie.
Po latach Anaheim stało się miejscem, do którego chce dotrzeć każdy przebywający w Orange County, czyli słonecznym obrzeżu Los Angeles. Dojeżdża się tu kolejką Metrolink, a na miejscu wita nas wielki dworzec autobusowy. W samym mieście nie ma wiele ciekawego, dlatego od razu rusza się jakieś trzy kilometry w kierunku, gdzie przy przejściu przez ulicę kręcą się tłumy dzieci z rodzicami. Okolica naznaczona jest wieloma hotelami.
Do wejścia do Dinsyelandu prowadzi aleja niczym do stadionu. Wchodzący mijają się z wychodzącymi aż wreszcie docierają do kas, w których niezależnie od wieku trzeba zapłacić 99 dolarów za głowę. Myszka Miki nie wybacza – to chyba najdroższa wejściówka, z jaką można się spotkać w podobnych przybytkach. Umożliwia skorzystanie z większości atrakcji Disneylandu, ale nie zapewnia wszystkiego. W niektórych miejscach trzeba dodatkowo płacić, a jeszcze na miejscu czeka mnóstwo sklepów z pamiątkami. Trzeba też pamiętać o tym, że do najważniejszych atrakcji trzeba odstać w kolejne ładną godzinkę. Podobno warto, gdyż jak głosi oficjalna reklama, jest to „najszczęśliwsze miejsce na Ziemi”.
Już przy wjeździe do parku widać rząd elektrycznych wózków inwalidzkich, na których po marzenia przyjechali starsi, często bardzo otyli ludzie. Śmieją się, są wzruszeni, bo mimo trapiących ich chorób przybyli na spotkanie z czymś, co pozwala im zapomnieć o nieszczęściach.
Disneyland da się obejść w półtorej godziny. Na obszarze parku znajdują się wydzielone atrakcje w stylu Piratów z Karaibów, Krainy Jutra czy Pogranicza, gdzie wspominany jest czas XIX-wiecznych podbojów. A w środku? Głównie kolejki przebijające się przez sztuczne skały, zjeżdżające w dół i często rozpryskujące wodę. Piski jadących da się usłyszeć w miejscach, gdzie fragment toru robi zakrętasa lub spadek terenu jest większy niż metr. Po całkiem dużym stawiku pływa statek piracki, zabierając na pokład co godzinę kolejnych majtków.
Po przejęciu dóbr George’a Lucasa Disney dokonał rewolucji w światku Star Wars. Skasowany został dotychczasowy kanon „rozszerzonego wszechświata”, a jego miejsce zaczęły zajmować nowe książki i komiksy z pieczęcią poprawności nowego właściciela. Filmy jako jedyne zostały oficjalną częścią historii. W obszernym sklepie na terenie atrakcji Tomorrowland można kupić wszystko od plecaków w kształcie hełmu Vadera, poprzez przytulaki w kształcie Ewoków, aż do samodzielne budowanie miecza świetlnego.
I tak właśnie jest w całym Anaheim. Marzenia mają tu formę kosztującej kilkadziesiąt dolarów kurzozbierajki. Snując się przez kilka godzin trzeba mocno skoncentrować myśli na pomalowanych kawałach plastiku udających grzyby, paszczę rekina czy domki z bajki. Inaczej człowieka może dopaść przygnębienie.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Przez ostatnie niemal sześć dekad istnienia w Disneylandzie zginęło kilkanaście osób, dziesiątki zostały rannych. Oczywiście statystycznie to niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w 2004 roku pękła bariera 500 mln odwiedzających. Co ciekawe, tragiczne wypadki z ostatnich dekad zrodziły swoje legendy. Kolejka na Matterhorn jest ponoć nawiedzana przez ducha kobiety, a miejsce, gdzie zginęła, nosi miano „Dolly’s Dip„. Przeklętą Wyspę Tomka Sawyera nawiedzają duchy chłopców, którzy tam utonęli. A po PeopleMover ponoć do dziś tuła się chłopak, którego wlokły koła wagonika. Najbardziej lubuje się w blondwłosych dziewczynach, bo taką czuprynę miała jego sympatia. Czy to odwiedzających odstrasza czy raczej zachęca – tego się jedynie można domyślać.
400 złotych za odpust to drogawo 😀
No więc jeżeli masz małe dzieci to definitywnie zaczynasz od parku (nie adventure). Są tam spotkania z maskotkami, zabawy i przejażdżki dla raczej mniejszych dzieci. Choć nie powiem dużych też rajcuje zdjęcie z myszką miki. Generalnie kulminacyjnym punktem programu są fajerwerki na zakończenie (zamknięcie). Są wykonane trochę podobnie jak w czołówce Disneya (czyli z tą gwiazdką lecącą łukiem od prawa do lewa). Doświadczenie super. W stosunku do Universal Studios trochę brakuje mi motywów muzycznych. Odwiedzasz Indianę Jonesa i stojąc w kolejce motyw z filmu pojawia się może łącznie przez minutę. Jest strefa wspinania się po linach, niezliczona ilość kolejek/wagoników/przejażdżek itp. Wszystko raczej dla mniejszych dzieci. Oczywiście są wyjątki od tej zasady więc odwiedzając park warto kupić bilet do obu. Monorail, który teraz nie robi wrażenia ale w dobie wybudowania musiał być szczytem futurystycznej wizji transportu. Adventure Park to coś dla starszych. Rollercoastery, wyścigi i wszystko co generuje przypływ adrenaliny. Praktycznie każda atrakcja jest super przy czym długość kolejek jest olbrzymia a jak widzę czas oczekiwani 200 minut to mi ręce opadają. Mamy tu np. atrakcje widoczne na filmie Gliniarz z Beverly Hills ;), z pewnością warto odwiedzić. Warto odwiedzić zwłaszcza, że to chyba pierwszy Disney budowany i projektowany oryginalnie przez samego Walta Disneya. Atrakcja z tych całodniowych. Musisz być na samo otwarcie i spokojnie ledwo czasu starczy aby wszystko obejść (i objechać) do wieczora.