Funkcjonuje atrapa myślowa identyfikująca mityczną Troję z miejscem, które odkrył wielki Henryk Schliemann. Wstrzymajmy się może na chwilę z używaniem przymiotnika „wielki”.
Schliemann urodził się w 1822 r. w niemieckiej Meklemburgii. Największe wrażenie w dzieciństwie zrobiła na nim książka zatytułowana „Ilustrowana historia świata”, w której znajdował się rozdział poświęcony pożarowi Troi. W wyobraźni chłopca zrodziło się marzenie. Miasto opisywane przez Homera w Iliadzie pozostawało cały czas w sferze mitów. Nowoczesna archeologia dopiero się rodziła i nikt nie podjął jeszcze szerszych poszukiwań domniemanych starożytnych metropolii. A co byłoby, gdyby Troja rzeczywiście istniała? Dla Schliemanna chęć sprawdzenia tego była tak silna jak pragnienie sięgnięcia gwiazd.
Na razie jednak brutalnie wkroczyło życie. Ojciec Schliemanna znalazł się w trudnej sytuacji finansowej, co zmusiło nastoletniego Henryka do podjęcia pracy. Szybko okazało się, że sprzyja mu szczęśliwa gwiazda. Gdy po raz pierwszy w życiu wsiadł na statek, ten uległ katastrofie, lecz młody człowiek był jednych z trzech ocalałych. Fale wyrzuciły go na wybrzeże Holandii.
Schliemann został urzędnikiem, a następnie przedstawicielem handlowym, która to posada pozwoliła mu ujawnić swój niebywały talent do nauki języków. Poznał ich kilka, po czym wyjechał do Stanów Zjednoczonych po to tylko, by trafić w sam środek gorączki złota. Na wydobyciu i handlu kruszcem zbił fortunę i to zaledwie w ciągu kilku lat. Tak się rodziły majątki, jeśli tylko odpowiedni człowiek znalazł się w odpowiednim miejscu! Później pomnażał majątek m.in. w carskiej Rosji.
Gdy pod koniec lat 60-tych XIX stulecia Schliemann przybył do Grecji i zaczął się rozglądać nad możliwym położeniem Troi, był majętnym człowiekiem. „Z trudem mogłem opanować wzruszenie, gdy ujrzałem przed sobą równinę Troi, której obraz miałem przed oczami w snach dzieciństwa” – zanotował w swoim dzienniku. Był również archeologiem amatorem, którego działalność dostarczyła następcom wielu problemów. Schliemann bowiem kopał w taki sposób, że zniszczył wiele z ruin, na które natrafił. Prawdopodobnie zataił również odkrycie wielu artefaktów. Ale zacznijmy od początku.
Prace nad poszukiwaniem Troi Schliemann rozpoczął na terenie Turcji w październiku 1871 r. Dobrze podejrzewał, że w okolicy wzgórza Hisarlik (na zdjęciu) pod ziemią coś może być. Część owego terenu należało do rządu Turcji, zaś pozostała połać – do angielskiego badacza i dyplomaty Franka Calverta. Kopał on już wcześniej, ale dopiero nadejście Schliemanna rozpoczęło przełom. Oznaczało to również nowy sposób komunikacji z otoczeniem. Schliemann wysyłał regularne depesze do brytyjskiego Timesa, informując o postępach prac. Gdy Schliemann wykopał coś na terytorium Calverta, zbywał naiwnego Anglika małą sumą gotówki, przejmując trofeum. Po dwóch sezonach wykopalisk, w końcu maja 1873 r. niemiecki zespół pracował w pobliżu murów, które uważali za pozostałości Troi. Schliemann w pewnym momencie osobiście dostrzegł błysk złota. Okazało się, że odnaleziono potężny zasób przedmiotów ze szlachetnego kruszcu. Umownie nazwano to skarbem Priama. Mimo że zgodnie z umową zawartą z rządem Turcji, Schliemann miał oddawać połowę znalezionych artefaktów, wywiózł wszystko do Aten. Stamtąd skarb przewędrował następnie do Niemiec.
Z Turcji Schliemann przeniósł się w kolejnych latach do Grecji. Kopał w pobliżu Myken, odnajdując jeden z najsłynniejszych artefaktów w dziejach – złotą maskę Agamemnona, która wylądowała w muzeum w Atenach. Niemiec powrócił do Turcji, udobruchał miejscowy rząd wypłaceniem odszkodowania, cóż z tego, że stanowiącego zaledwie promil rzeczywistej wartości wywiezionych przedmiotów. Odkrywał kolejne artefakty, jednocześnie nie prowadził szczegółowego wykazu prowadzonych prac, o co potomni mieli do niego największą pretensję. Był aktywny praktycznie do samej śmierci w Neapolu w 1890 r.
Dziedzictwo Schliemanna jest niejednoznaczne. Na jednej szali mamy entuzjazm i energię genialnego człowieka, który dokonał przełomowego odkrycia. Zaś na drugiej – barbarzyńskie metody pracy oraz regularny rabunek dzieł sztuki prowadzony bez poszanowania umów. W 1945 r. złoto z Troi zostało ukradzione z Berlina. Podejrzewano Sowietów, ale ci przez lata zaprzeczali, wielce oburzeni. Dopiero w 1993 r. rząd rosyjski wydał zadziwiające oświadczenie. Oznajmił, że skarb Priama jest przechowywany w muzeum Puszkina w Moskwie. Trzy lata później pokazano go publicznie. Rząd Niemiec rzecz jasna oficjalnie zaprotestował, na co Rosjanie odpowiedzieli uprzejmym pytaniem: „A nie wiecie może gdzie jest nasza bursztynowa komnata?”. Zwrotu zagrabionego mienia rzecz jasna nie planują ani Niemcom, ani tym bardziej Turkom, którzy nieśmiało podnieśli fakt, że przecież całe złoto zostało pierwotnie ukradzione z ich terenu.
Do dzisiaj wykopaliska na wzgórzu Hisarlik uznawane są za najbardziej prawdopodobną lokalizację fragmentu mitycznej Troi. Nie wszystko się co prawda zgadza z opisami Homera w Iliadzie. Wiele innych okolicznych ruin jest równie monumentalnych, aczkolwiek stanowią mniej prawdopodobnych kandydatów na bycie mitycznym miastem. Współczesny świat naukowy dzieli się na tych, którzy otwarcie potępiają Henryka Schliemanna oraz na tych, którzy doceniają jego odkrycia, jednocześnie uważając, że wiele jego błędów wynikło z pośpiechu, a nie świadomej chęci oszustwa. Pewne jest to, że nimb archeologa wszech czasów, jaki otaczał Schliemanna choćby w wydrukowanej w Polsce za PRL-u książce „Sen o Troi” prysł na dobre.
Źródło grafiki: pixabay.com
Schliemann tylko na poczatku sadzil, ze odkryl skarb Priama. Juz za jego zycia bylo jednak pewne, ze znalezione przedmioty nie maja z Priamem nic wspolnego i sa starsze od niego o 1000 lat. Nazwa jednak pozostala. Rosja nie zwraca tego skarbu, gdyz w 1996 Duma przyjela ustawe, ktora uznala zdobycze wojenne za wlasnosc Rosji, stad tez o zwrocie nie moze byc mowy. Skarb ten byl badany w Rosji przez niemieckich naukowcow i jest autentyczny.
Nie napisaliście wszystkiego o jego epizodzie w Ameryce. Wtedy taka podróż to nie była jedna czy dwie przesiadki samolotem. Dotarł do Nowego Jorku statkiem, a stamtąd ruszył do Panamy. Drogę pokonał na grzbiecie muła, ryzykując spotkania z aligatorami, żółtą febrą i bandytami. Miał innego pecha. Wspólnik brata ulotnił się z hajsem, a on sam będąc już na miejscu założył firmę handlującą okruchami i pyłem złota. Czy 9 miesięcy to długo? Wystarczająco, by przeżyć dwa pożary San Francisco, dwa ostre ataki żółtej febry oraz by odłożyć 400 tys. dolarów. Ówczesnych dolarów. W tym czasie ludzie w Ameryce nie przypadli mu do gustu, a tamtejsze kobiety uznał za nieatrakcyjne. Stwierdził, że wraca do Rosji. Sam powrót okazał się jedną z najbardziej hardcorowych przygód. Tym razem przejazd przez Przesmyk Panamski odbywał się w permanentnej ulewie. Przewodnicy uciekli, a podróżni aby przeżyć jedli surowe mięso iguan dostając po tym ostrych biegunek. Wielu zmarło też z powodu febry. Robiło się nieciekawie, a członkowie wyprawy zaczęli stawać się niebezpieczni. Sam Schliemann prawie nie sypiał czuwając z rewolwerem przy złocie i czekach. Co gorsza gangrena zaatakowała jego nogę, udało mu się jednak przeżyć.
Pod koniec życia Heinrich Schliemann dowiedział się, że jego wykopaliska nie miały nic wspólnego z dramatem Ilionu/Troi. „Troja nie leżała ani w drugiej, ani w trzeciej, lecz dopiero w czwartej warstwie od dołu” – tłumaczy C. W. Ceram, a po chwili dodaje: „Skarb odkopany przez Schliemanna był skarbem jakiegoś króla, który żył na tysiąc lat przed Priamem”. Miał rację sam odkrywca mówiąc bez skromności o swoich dokonań: „…ODKRYŁEM DLA ARCHEOLOGII ZUPEŁNIE NOWY ŚWIAT, KTÓREGO ISTNIENIA NIKT NAWET NIE PODEJRZEWAŁ”. Dopiero za blisko pięćdziesiąt lat to odkrycie przyćmi Howard Carter…