Każde zjawisko posiada moment, od którego wieści o nim zaczynają się szerzyć lotem błyskawicy. W przypadku obserwacji niezidentyfikowanych obiektów na niebie nie było inaczej.
Zdarzyło się to we wtorek 24 czerwca 1947 r. Kenneth Arnold (1915-1984) – biznesmen z Boise w stanie Idaho – leciał z Chehalis do Yakima w stanie Waszyngton pilotując swój prywatny samolot. Wcześniej tego samego dnia zajmował się instalowaniem sprzętu przeciwpożarowego i usłyszał, jak ktoś mówił, że wyznaczono pięciu tysięcy dolarów za zlokalizowanie wraku transportowa C-46 należącego do korpusu marines, który zaginął gdzieś w okolicy szczytu Mount Rainier (na zdjęciu). Ta malownicza góra o wysokości ponad 4300 metrów wyłania się znad trawiastych pól niczym himalajski szczyt. Prawdopodobnie miejsce katastrofy było nieco oddalone od zamierzonej trasy przelotu, ale Arnold zdecydował się na niewielki odskok w rejon poszukiwań. Mimo że był człowiekiem majętnym i statecznym, oferowana nagroda podziałała na niego jak magnes na opiłki.
Gdy krążył na wysokości 2700 metrów, jego uwagę przykuł nagły błysk. W pierwszej chwili pomyślał, że w okolicy musi znajdować się inny samolot, który być może również zajmuje się poszukiwaniem wraku zaginionego transportowca. Przeczesał wzrokiem niebo, ale niczego nie zauważył. Wtedy, gdy spojrzał na północ od góry Rainier, zobaczył coś niezwykłego: dziewięć dziwnie wyglądających samolotów poruszających się w idealnym szyku na wysokości 3000 metrów. Co kilka sekund dwa lub trzy nurkowały albo lekko zmieniały kurs tak, że słońce odbijało się od ich błyszczących powierzchni.
Te dziwne obiekty wydawały się mieć kształt półksiężyca, bez śladu ogona. Arnold przypuszczał, że mogły to być odrzutowce nowego typu. Gdy przeleciały przed pokrytą śniegiem górą Mount Rainier, był w stanie dojrzeć więcej szczegółów i wówczas zdziwił się, gdyż nie miały one kształtu półksiężyca, lecz były okrągłe. Obiekty znajdowały się w dość dużej odległości – około 40km, jak oszacował pilot – co oznaczało, że musiały być duże aby pozostawać widoczne – rzędu liniowca DC-4.
Były również bardzo szybkie. Za pomocą swego zegarka Arnold zmierzył czas, w którym dyski przeleciały znany mu dystans pomiędzy Mount Rainier a innym górskim szczytem. Obliczenia wskazywały, że dyski poruszały się z prędkością 2700 km/h, nieosiągalnym dla samolotów w 1947 r.
Po wylądowaniu Arnold postanowił zgłosić swoje obserwacje w miejscowym biurze FBI, ale było ono zamknięte. Zwierzył się więc mediom i jego historia popłynęła w świat za sprawą Associated Press – nawiasem mówiąc, tej samej agencji, która dwa tygodnie później rozniosła wieść o Roswell. Po kilku godzinach od rozpowszechnienia relacji Arnolda, z całego kraju zaczęły napływać sprawozdania od ludzi utrzymujących, że widzieli podobne obiekty. Sam Arnold oblężony przez dziennikarzy, skomentował rzecz ironicznie: „Od tej chwili, gdybym miał się oprzeć na ilości prześledzonych przeze mnie sprawozdań, które opisywały inne spotkania z UFO, to pomyślałbym, że nie minie dużo czasu, a każdy będzie miał jedną z takich rzeczy w swoim garażu”. Skali narastającej ilości relacji i opisywanych obserwacji nie dało się już zatrzymać. Gdy dziennikarz Bill Begette ukuł określenie „latające spodki” (ang. flying saucers), stało się jasne, że narodził się nowy fenomen.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Ja tam w UFO wierzę. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo w co (co to jest) ale wierzyć trzeba. Jestem wierzący;-)
Swoją drogą czy nie jest dziwne, że UFO zaczęto widywać zaraz po II wojnie światowej? Akurat w momencie, gdy rozchodziły się plotki o tym, że nazistom jednak udało się wyprodukować latające spodki.