Ben Franklin kojarzy się z przyjemnym w dotyku i posiadaniu banknotem studolarowym, ale również z szalonym eksperymentem z 1752 roku.
W owych czasach elektryczność była głównie znana w postaci ładunków statycznych, choć nikt jeszcze dobrze nie rozumiał natury zjawiska. Benjamin Franklin (na zdjęciu jego współczesna podobizna), jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych obok polityki zajmował się również nauką i filozofią. Podejrzewał że pioruny mają charakter elektryczny, podobny do efektu jaki uzyskujemy pocierając bursztyn, tylko na dużo większą skalę i postanowił to sprawdzić doświadczalnie.
W tym celu pewnego paskudnego, deszczowego czerwcowego dnia wybrał się z synem Williamem na pole. Następnie przygotował swoje przyrządy, latawiec wypuszczony na długiej jedwabnej tasiemce na której u dołu, przed drugim końcem tasiemki, był podwieszony żelazny klucz. Klucz był połączonym drucikiem ze specjalnym naczyniem zwanym butelką lejdejską. Sama butelka lejdejska została wynaleziona kilka lat wcześniej w 1746 przez Holendra, Pietera van Musschenbroeka, profesora Uniwersytetu w Lejdzie. Była rodzajem wczesnego kondensatora, służyła do magazynowania ładunku elektrycznego. Eksperymentatorzy wycofali się do stodoły, Franklin pilnował by trzymana przez jego syna końcówka tasiemki była sucha. Suchy jedwab nie przewodzi prądu. Pozostała część tasiemki, zmoczona przez prąd zaczęła przewodzić prąd. Kiedy Franklin dotknął klucza, pomiędzy nim a jego palcem przeskoczyła iskra, podobna do tej, kiedy szuramy nogami po dywanie, a potem sięgamy do klamki.
Franklin opisał cały eksperyment w wydawanej przez siebie gazecie Pennsylvania Gazette. Na podstawie tych eksperymentów wynalazł później piorunochron, który jego własny dom uratował przed pożarem. Sam zaś zyskał sławę łapiącego pioruny latawcem. A jak było naprawdę? Tasiemka przewodziła ujemny ładunek z chmur, którego nie zebrało się na tyle, by doszło do wyładowania atmosferycznego. Gdyby piorun faktycznie strzelił, to autor eksperymentu nie tylko nie byłby w stanie dotknąć rozgrzanego klucza, ale prawdopodobnie nie przeżyłby tej eskapady.
Pioruny rozgrzewają w ciągu ułamków sekundy powietrze na swojej trasie do temperatur rzędu 50,000C. Powietrze zamienia się kanał plazmowy i pod wpływem olbrzymiej temperatury zaczyna intensywnie, choć krótko świecić. Niemal natychmiastowe rozgrzanie gazu do takich temperatur powoduje, że gwałtownie rozszerzają się, tworząc falę akustyczną, którą słyszymy jako grzmot. A napięcie rzędu 100-1000 milionów woltów może kopnąć dużo bardziej niż 220 woltów w gniazdku, a kto wsadzał palce wie, że to drugie nie należy do przyjemności. Franklin choć był intelektualistą i wynalazcą, przy swoim słynnym eksperymencie miał po prostu trochę farta. Podobnego szczęścia nie miał profesor Georg Richmann.
Współcześnie naukowcy wykorzystują metodę opartą na prawie trzystuletnim eksperymencie wzbogacając ją o nowe technologie. Jedną z nich są rakiety wypuszczane w kierunku chmur burzowych, które ciągną w górę kabelek przewodzący. Jeśli piorun trafi kabelek ten natychmiast wyparowuje, ale naukowcy mogą zebrać pewne dane. Innym pomysłem jest strzelanie w górę laserami dużej mocy, co jonizuje powietrze i stwarza sztuczną ścieżkę dla pioruna. Jednak tą metodą udało się jak dotąd wyzwalać tylko pioruny wewnątrz chmur, a nie chmura-ziemia.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Franklin nie był jedynym odkrywcą instalacji odgromowej. W Europie, niezależnie od niego, w latach 1750–1754 piorunochron wynalazł czeski teolog i przyrodnik Vaclav Prokop Divis. Instalację odgromową wybudowano również na niewianskiej krzywej wieży zbudowanej w Imperium Rosyjskim.
Legendarny widok Bena z latawcem wylądował również na awersie jednego z amerykańskich srebrnych dolarów.