Do Chamonix można dojechać na własną rękę busem z genewskiego lotniska, ale potem trzeba zorientować się, gdzie iść i zgrać godziny wjazdów kolejek górskich.
W końcu wreszcie – załapać się na powrót, co wcale nie jest takie banalne. Około 16:30 nie ma już autobusów w kierunku Genewy. Wówczas pozostaje taksówka za 300 Euro albo spanie w Chamonix. Lepszym rozwiązaniem jest wykupienie wycieczki biura Keytours. Startują z centrum. Jedzie się przestronnym autobusem w towarzystwie circa 10 osób, a nie w ciasnym napchanym busie. Dodatkowo, ma się znakomitego przewodnika o imieniu Neil, czyli pełną opiekę na miejscu i zapewniony powrót, a wszystko to za podobną cenę jak AlpyBus. Autobus wyjeżdża z Genewy, po lewej stronie mamy Jezioro Genewskie, a z prawej – pierwsze łańcuchy górskie. Jesienne kolory skojarzyły mi się z Bieszczadami.
Główną atrakcją turystyczną Chamonix jest oczywiście kolejka linowa wjeżdżająca na prawie 4000 metrów n.p.m. Miasteczko leży na wysokości około 1000 metrów n.p.m. Różnicę poziomów wagon przebywa w kwadrans, korzystając na górnym odcinku z najdłuższej na świecie zbrojonej liny o długości 1200 metrów. Jedzie tam bez żadnych wsporników, pod koniec niemal pionowo. To robi wrażenie. Neil zareklamował sprawę w żołnierskich słowach: “Powietrze ma normalnie 21% tlenu, ale tam na górze jest rozrzedzone, więc w metrze sześciennym będziecie mieć tylko około 10% tlenu. Powinno to spowodować zawroty głowy, wrażenie dudnienia w skroniach, trudności z oddychaniem, łamanie w nogach, ból brzucha. Jeśli poczujecie cokolwiek z powyższego – to dobrze, bo znaczy, że organizm reaguje. Nie poczujecie nic, będziecie się czuli świetnie – źle, bo to oznaka, że zaraz zasłabniecie”. Po tym intrze przybyła z Libanu para lekarzy wycofała się. Reszta ruszyła naprzód, ku widocznej po prawej stronie Igle Południa.
Na szczycie Aiguille du Midi jest duży taras, z którego widać górne partie Alp. W oddali, mniej więcej pośrodku, majaczy kieł Matterhornu, uznawanego przez niektórych za najładniejszy szczyt całych Alp. Góra posiada z jednej strony niemal pionowe ściany, które podniecają wspinaczkowiczów. Już począwszy od pierwszej historycznej wyprawy zdarza się, że ktoś odpada od jej ścian. Lot w dół zajmuje ładnych kilkanaście sekund, gdyż do przebycia może być – w zależności gdzie pechowiec traci przyczepność – nawet półtora kilometra. Zginęło tam też kilku Polaków.
Cała ekipa przeniosła się do kolejki torowej, jadącej po zboczach gór do lodowcowego kanionu zwanego La Mer de Glace. Wrócili Libańczycy, był też facet z Fidżi ze swoją rodziną, Brytyjka, która wyemigrowała do Seattle i zajmowała się tam fotografią ślubną. Miała Nikona D70, którym zrobiłem jej zdjęcie na tle gór. Wyszło fioletowe. “Masz coś nie tak z balansem bieli” – mówię. Ona na to spokojnie: “Poprawi się na Photoshopie”. Wraz z nami podróżowali Japończycy, wyposażeni jak do polowania na grubego zwierza. Po dwie pełnoklatkowe lustrzanki na głowę, przytroczone do boku statywy, ogromne teleobiektywy. Ci ludzie mają fioła na punkcie fotografowania. Pstrykają tak bezmyślnie, głupkowato śmiejąc się do siebie, że aż przykro patrzeć jak marnują kosztujące tysiące dolarów matryce Nikonow D3 i Canonów Mark 2.
Morze Lodu było trochę oszukane, bo zabrakło lodu. Ponoć kanion zapełnia się śniegiem i lodem dopiero w grudniu, tworząc trasę zjazdową, którą narciarze docierają do samego Chamonix. Obserwowaliśmy więc góry. Rozmawiam z gościem z Fidżi, który od kilku lat – jak się okazało – mieszka w Dolinie Krzemowej w Kalifornii i w Alpach było mu trochę zimno. Mówię mu: patrz, tam na górze po lewej widać schronisko górskie, taki położony na skale dom. On zdziwiony: “Ale co to za dom, chyba jakiś budynek rządowy?”. Ja na to, że nie – to dom dla ludzi, którzy się wspinają i tam nocują. Gość z Fidżi z niedowierzaniem: “Żartujesz? Kto by tak wysoko wszedł i po co w ogóle by tam miał wchodzić?”. Zrozumiałem wówczas, że ten sympatyczny człek raczej nie projektuje najnowszych procesorów, lecz co najwyżej przewozi je z fabryki do Walmartu.
Zmierzch zapada w górach znienacka. Dosłownie kwadrans i ciemne chmury spowijają całą ziemię.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Jeśli ktoś odczuwa wielką potrzebę zdobycia najwyższej góry Alp (wg niektórych najwyższej góry Europy) to powodzenia. Ale jest wiele ciekawszych i bardziej wymagających miejsc: np. Dufourspitze. Problem z Mont Blanc polega głownie na olbrzymim tłoku na szlaku i w schroniskach, niejasnym statusie nocowania w namiotach pod Gouter (oficjalnie nie wolno) i cuchnącym schronie Vallot. Na pewno nie wrócę.