Nie lubię Paryża ani Berlina, a Londyn jest ostatnio zatłoczony i na Piccadilly Circus człowiek słyszy słowo na „k” prawie tak często jak na stacji metra Centrum w Warszawie.
Jedynie z Brukseli pozostały mi wspomnienia, zwłaszcza te związane z horrorem, których nie sposób wymazać z pamięci. Pierwszy raz trafiłem tam na samym początku lat dziewięćdziesiątych, ale wówczas poza zwiedzeniem katedry z dziełami Van Eycka nie zobaczyłem niczego szczególnego. W 1998 roku pojechałem tam razem z Ravenem, znanym w tym czasie z pracy w Secret Service. Zostaliśmy wysłani jako dziennikarze na turniej Magic the Gathering. Impreza odbywała się w niesamowitym miejscu, w centrum wystawienniczym tuż obok stadionu Heysel, gdzie metro kończy swój bieg, a okolica cały czas nosi w sobie piętno tragedii z 1985 roku.
Pogoda w mieście nie była nadzwyczajna. Całe dni szarości, wypełnione rozpryskiwanym z nieba kapuśniaczkiem, dokładnie tak jak w piosence Dalidy, Il pleut sur Bruxelles. Spacerując po okolicach Heysel, trafiłem na niesamowite tereny. Z jednej strony znajdowało się się tam słynne Atomium, a obok niego Kinepolis, czyli drugi największy w Europie multipleks z prawie 40 salami. Był jak ogromne lotnisko, z odchodzącymi od głównego korytarza strzałkami z kolejnymi numerami. Jednak po wyjściu z tego lśniącego przybytku, trafiało się na rozrzucone na trawniku śmietnisko, kawałek dalej na ciasnej uliczce obrośniętej z obu stron drzewami wyjeżdżał tramwaj, który bez ostrzeżenia był w stanie stratować idącego uliczką pieszego. Poza tym pustka, żywej duszy. Nabrałem wówczas wrażenia, że gdzieś w okolicy spaceruje sobie sam diabeł. Nigdy wcześniej ani później żadne miejsce nie podziałało na mnie równie mocno. Po powrocie do Warszawy napisałem swoją pierwszą i jedyną powieść, opartą na tych impresjach.
Brukselę poznałem lepiej w latach 2008-2010, gdy trzykrotnie jeździłem tam na BIFFF, czyli największy europejski festiwal horroru i fantastyki, święto dla ludzi związanych z gatunkiem grozy. Jest to miejsce spotkań ludzi z branży oraz fanów, jedyna okazja gdy można uścisnąć prawicę Uwe Bollowi albo stanąć oko w oko z twórcą Zjedzonych żywcem. Nawiasem mówiąc, pamiętam jaki kiedyś miałem w wypożyczalni problem z odebraniem kasety z tym filmem. Za plecami stała matka z małym dzieckiem, a ja czułem wstyd, że przyszedłem pożyczyć tak niecny film. Powiedziałem więc jedynie z włoska, że proszę o film Mandziati wiwi.
Potęga BIFFF wyzierała już z samego plakatu, corocznie zdobiącego imprezę. Lista twórców przygotowujących takowe była nietrywialna: Moebius, Rosiński, Loisel, by wymienić tylko najsławniejszych. Impreza odbywała się w zrewitalizowanym kompleksie Tour & Taxis, znajdującym się obok kanału. Miejsce przypomina nieco stylem Starą Zajezdnię w Krakowie, tyle że rozmiarowo jest kilkakrotnie większe.
Projekcje na BIFFF rozpoczynają się o godzinie 16:00, gdy puszczane są produkcje z okolic „juvenile fantasy”, zaś najbardziej srogie horrory asygnuje się jako klasyczne „midnight movies”, czyli podawane o północy.
Brukselska publiczność to starzy wyjadacze, którzy podczas oglądania horrorów ryczą ze śmiechu, a nie boją się. Niemal każda projekcja jest komentowana na bieżąco, z niektórych rejonów sali odzywają się wręcz wuwuzele. Gdy na ekranie pojawia się księżyc w pełni, jakiś delikwent na sali zaczyna wyć jak wilk, co za chwilę podchwytują inni. Gdy oglądamy slasher, w którym bohater otwiera skrzypiące drzwi, na sali ktoś panicznie krzyczy „Nooooou”. Gdy wreszcie w jednej z pierwszych scen widzimy dorodne piersi przebierającej się w szatni bohaterki, z jednego z pierwszych rzędów pada namiętne „J’adore cet film!” Tacy są horrorofile. Trzeba się do tego przyzwyczaić albo na BIFF w ogóle nie przyjeżdżać. Widziałem tylko raz, gdy festiwalowej publiczności pospadały kapcie z nóg i zupełnie ich zatkało. Było to podczas projekcji Serbian Film, chłamu tak zwyrodniałego, że w hiszpańskim Sitges dyrektor artystyczny pokazującego go festiwalu miał wręcz problemy z lokalną prokuraturą. Teraz sobie sprawdzam, że jego belgradzki reżyser ani scenarzysta niczego więcej już nie zrobili. Najwyraźniej nikt nie chciał mieć do czynienia z dziwolągami, którzy przekroczyli czerwoną linię, gdzie kończy się umowność horroru.
Pomiędzy projekcjami można było spotkać ciekawych ludzi. Był Joon-ho Bong, czyli późniejszy reżyser Snowpiercera, który jako szef jury często spacerował z byłą ukochaną Tima Burtona, wyglądającą jak Morticia Adams, Lisą Marie. Spotkałem wspomnianego wcześniej włoskiego mistrza filmów z kanibalami, Umberto Lenziego. Ów starszy pan w marynarce z łatami na łokciach narzekał, że współczesne kino to już nie to co dawniej, gdy swe dzieła kręcili Fellini z Antonionim. Poznałem Neila Marshalla, reżysera całkiem niezłego Zejścia. Co więcej, widziałem na własne oczy Dee Wallace, czyli panią, która grała żoną faceta zgwałconego przez wilkołaczycę w Skowycie.
Dwóch fanów na BIFFF przykuwało uwagę. Jeden z nich miał 60 lat, wyglądał na poczciwego portiera i nie opuszczał żadnej projekcji. No i Remy, postać-instytucja w Beneluksie. Najbardziej znany fan horroru, który gdy miał nastrój, biegał po sali i pokazywał swoje cycki albo – gdy już był w bardziej melancholijnym nastroju – zakładał sobie na głowę różowe uszy króliczka Playboya. W trakcie projekcji Remy próbował zawsze zaserwować w odpowiednim momencie jakiegoś one-linery, ale niestety wychodziły z tego mało zabawne kawałki. Cóż, taki był – rzucający się wizualnie w oczy i niezbyt wygadany. Ale podobno dobrze pisał, prowadząc jednego z najbardziej popularnych w Beneluksie blogów.
W Brukseli wielką czcią otaczany był Uwe Boll. Projekcja jego Postala została nagrodzona owacją na stojąco. To nie chodzi o to, że tutejsi widzowie są miłośnikami złego kina, lecz po prostu Bolla traktują jako „swojego”, jako człowieka, który nigdy ich nie zdradzi. W horrorze ta wspólnota, zrozumienie dla innych i chęć ceremonialnego uczestniczenia w kontrolowanych skokach w grozę jest prawdziwym spoiwem. Mocniejszym być może niż w przypadku kibiców piłkarskich.
W Brukseli podobno znika bez śladu najwięcej osób spośród wszystkich europejskich metropolii. Pamiętałem o tym, wracając piechotą do oddalonego o kilka kilometrów hotelu po zakończonych o drugiej w nocy projekcjach. Mijałem bulwar Simona Bolivara, widziałem oświetlony nocą kościół Notre-Dame de Laeken, wreszcie kolorowe metro Rogier. Daleko stąd do odhumanizowanej dzielnicy UE.
I do diabła spod Heysel również.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Rejon Heysel do najbezpieczniejszych nie nalezy. W ogole cala zachodnia Bruksela jest malo bezpieczna. W przeciwienstwie do wschodniej, gdzie ryzyko zostania okradzinionym (czy tez napadnietym) jest wlasciwie minimalne. Do dzielnic typu Jette, Anderlecht. Ganshoren, Moleenbeek lepiej jednak nie zapuszczac sie jesli nie ma takiej potrzeby.
Piotrek jest wyjątkowym człowiekiem . Jego pożyteczne i bezinteresowne działania powinny być doceniane zawsze i każdorazowo 🙂 Szlachetna postawa godna naśladowania!