Książkowy hit ostatnich miesięcy. Najistotniejsze dla zrozumienia fenomenu książki jest to kto i po co ją przeczytał, nie to kto ją napisał i o kim ona traktuje.
Książka z tajemniczych powodów znalazła się na topie czytelniczym. Wszyscy o niej piszą, rozmawiają, sprzedaje się świetnie – ten ostatni fakt jest tajemniczy tym bardziej że bohaterami są postacie pozostające jak najdalej od szeroko pojętej popkultury.
Beksiński ojciec. Malarz-surrealista. Człowiek bezpostaciowy, cytując znanego aktora „z twarzy podobny do nikogo” (w książce jest dokładne określenie – przypomina szewca bądź kogoś w tym typie jak określa go jeden z gości jego mieszkania, nieważne w tej chwili – istotna jest sama bezpostaciowość wizualna). Wycofany, konformista społeczny, realizujący się poprzez dzikie wizje malarskie. Prawdopodobnie nerwicowiec – kompulsywnie nagrywa banalne sytuacje z życia i tezauryzuje nagrania w kanciapie.
Beksiński syn. Jedynak, rzekomo niechciany przez ojca. Łysiejący chudzielec. Miłośnik wampirów, muzyki z gatunku new romantic, horrorów filmowych i siedemnastej minuty utworu „Echoes” grupy Pink Floyd. Nierozumiany przez nikogo, bezdzietny, wieczny kawaler, po kilkunastu próbach samobójczych (ostatnia skuteczna). Szuka tak czy inaczej rozumianego ideału. Nie znajduje. W programie telewizyjnym „Wieczór z Wampirem” pokazuje twarz zdystansowanego wesołka. Wkrótce później kończy ze sobą, być może słusznie. Z książki wynika że nawet rodzice się z nim męczą: lekturę rozpoczyna list ojca, z którego wynika że dobrze się stało. Tomek nie był do życia – jak Hamlet z wiersza Herberta „Tren Fortynbrasa”. Ojciec cieszy się że syn popełnił samobójstwo. Inspirujące.
Grzebałkowską oskarżono o grzebanie się w brudach. Rzecz w tym że dla odkrycia postaci tak nietuzinkowych jak Beksińscy nie ma innej drogi jak utytłanie się w łajnie. A i to będzie za mało. Dostajemy portret nie tyle brutalny co za mało brutalny. To łajno które aż prosi się o zahaczenie o metafizykę. Tomek niszczy rodziców. Obiecuje kolejne samobójstwo i odlicza rodzicom dni. Rodzice siedzą na szpilkach. Potem okazuje się że żartował a w grzesznym dniu po prostu zamknął się w swoim mieszkaniu a dobijającego się do drzwi ojca oskarża o przeszkadzanie w słuchaniu płyty. Ojciec rozumie. Tomek tak ma.
Kto czyta taką książkę? Nie jest ona specjalnie brutalna popkulturalnie – ani tam seksu ani przemocy. W zasadzie nic się tam nie dzieje. Rodzina jak rodzina, ojciec próbuje sprzedawać obrazy, syn jakoś próbuje zarabiać pracą w radiu i tłumaczeniami, tu PRL, tam wolna Polska, sytuacje biznesowe itepe itede. Grzebałkowska jednak spróbowała oddać przedziwną odwieczną relację pomiędzy nienawiścią a miłością. Zbigniew ani kocha syna ani go nienawidzi – interesuje się swoimi obrazami. Syn po prostu jest – uczy się, dorasta itd.; i jeżeli się coś wydarzy to należy mu pomóc – ot, bo sąsiedzi będą gadać że nie dbamy. Żona jest kucharką. Ta relacja przenosi się na Tomka. Rodzice są o tyle ważni o ile nagotują zupy na obiad – poza tym liczy się jego własny świat. Z pozoru są to relacje lodowate, ale gdzieś pod spodem buzują gigantycznych rozmiarów emocje. Ojciec stał się klasykiem malarstwa, Syn klasykiem radiowego prezenterstwa w którym kochały się (z wzajemnością) nastolatki. Gdzieś w tym całym zawieszeniu i chłodnym piekle rodzi się próba zrozumienia – być może jest to obraz polskiego społeczeństwa. Polacy uwielbiają chować brudy – przechowują w chałupach upośledzone dzieci nie pozwalając im wyjść na światło dzienne, topią je w kapuście, godzą się na ojców tłukących pięścią matki w delirycznym widzie a jednocześnie walczą o wolność wszystkiego od wszystkiego pod ułańsko-Chrystusowym berłem. Świry i niedopasowani tak naprawdę nie mają dla nich racji bytu. Tu ukazuje się cała brutalność książki – dla wszelkiej maści wrażliwców będzie to lektura równie wstrząsająca jak „Malowany Ptak” Kosińskiego czy „Zmory” Zegadłowicza. Nawet jeżeli nie do końca prawdziwa to oddająca w warstwie symbolicznej uczucia sporej części czytelników. Beksińscy w sensie społecznym chowają wszystko przed wszystkimi i tylko za sprawą ich nieprzeciętnej wrażliwości to co w nich buzuje wykluwa się na światło dzienne. Gdyby nie owe przypadłości losu pozostaliby przeciętną patologiczną rodziną, jak większość małomiasteczkowych polskich rodzin. Obaj się wybili, równie dobrze mogli stać się kibolami Cracovii.
„Beksińscy. Portret podwójny” to książka pozornie nieistotna, ale może się okazać wstępem dla jakże potrzebnej zbiorowej społecznej psychoanalizy. To lektura zarówno dla czytelników Faktu podążających za historią Katarzyny W. jak i słuchaczy radiowej Trójki. Pokazuje jak oba światy potrafią się przenikać i jak ciężko jest wrażliwości uciec przed okrucieństwem. Co gorsza uczy że jedno i drugie to prawdopodobnie dwie strony tej samej chorągiewki.
P.S. autor artykułu w chwili poinformowania przez matkę o śmierci umierającej w domu babci zamknął się w pokoju i nadal nagrywał audycję Piotra Kaczkowskiego w radiowej Trójce. Kiedy już zwłoki wyniesiono z domu i siedzieliśmy wspólnie przy kuchennym stole autor cierpliwie odliczając minuty w pewnym momencie poszedł zmienić kasetę w odtwarzaczu. Oskarżony przez matkę o brak wrażliwości i że mógłby w takiej chwili „zachować się inaczej” nie odpowiedział nic. Ojciec dodał coś o tym że „była babcia, nie ma babci”. I wrócił oglądać Eurosport.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Szacunek do Beksińskich, ale patrząc na tematykę obrazów ojca, to nie wiem czy chciałbym wzrastać w takim domu. Te fascynacje wampirami, horrorami syna, igranie ze śmiercią od najmłodszych lat, to wszystko jest powiązane. Choć Beksiński mawiał, ze z ojcem nie ma za dużo wspólnego poza tym, że siadają razem przed telewizorem wieczorem. Jednak Ojciec miał ogromny wpływ na jego zainteresowania i jego życie. Wielcy ludzie, ale bardzo dziwni. Szkoda, że tak skończyli. Igranie ze Śmiercią, tematyka Śmierci w sztuce. Może jakieś Przekleństwo? Kto wie. Słuchając głosu Beksińskiego w audycjach 3ki było tam wiele bólu, wołania o pomoc, cierpienia a już w ostatniej audycji jaką prowadził ten ból aż ranił słuchającego. Przyznam, że ciężko było mi go słuchać, bo głos zdradza wiele. Tego wieczoru każdy wiedział, że Tomasz nie wróci. Parafrazując Wieszcza „Nie zaznał miłości na ziemi, oby zaznał jej w Niebie”.
Fragmentów tej audycji można sobie posłuchać. http://www.youtube.com/watch?v=6GifAoNZuQc Lepiej nie robić tego, jeśli jest się w marnym humorze. Facet miał szmergla i co niesamowite, gadał tak przez 4 godziny.
Moje prywatne zdanie jest takie, że jeśli dwudziestolatek fascynuje się gotykiem i śmiercią, to jest to w miarę normalne. Wchodzi w dorosłość, zmaga się. Ale jeśli rajcuje to czterdziestolatka, to sprawa jest już niestety do zbadania. Sam jako nastolatek chłonąłem Poego i Lovecrafta i żyłem tym, a dzisiaj uznaję ich dzieła za przyjemną zabawę.
Moja refleksja na temat sztuki w ogóle jest taka, że sztukę (samo pojęcie już się mocno rozmyło – to odrębna kwestia) generalnie tworzyli(ą) ludzie z odbitą palmą. Gdyby prześledzić historię tej dziedziny aktywności ludzkiej roi się tam od ćpunów, alkoholików, depresantów, rozwodników, wiecznych romantyków. To co przetrwało do naszych czasów jako wielkie albo przynajmniej budzące kontrowersje raczej z rzadka było tworzone przez spokojnych drobnomieszczańskich obywateli. Smutna to nieco konstatacja bowiem pokazuje że sztuka jako taka nie ma większego znaczenia – jest po prostu zapisem przeżyć wewnętrznych autora a zrozumieć dane dzieło malarskie czy literackie mogą jedynie ci, którzy jakoś tam współodczuwają z autorem. W dzisiejszych czasach, czasach sztuki użytkowej dla mas, książek pisanych od sztancy „dla kogoś” a nie „od siebie” oraz wiedzy o psychologii człowieka artystę można praktycznie zrównać z wykolejeńcem. A skoro wiadomo że to co zostało stworzone jest mniej istotne od tego kim był autor – sztuka jako taka nie ma już racji bytu. Człowiek z natury chce być szczęśliwy i wesoły, zaś jeżeli każdy malarz surrealista ma koszmary senne a takie malarstwo właśnie to nic innego jak zapis owych chorych snów – czy dla odbiorcy jest w nim jeszcze coś fascynującego?
Ja też już od dawna uciekam od dołujących rzeczy. Z piosenek najbardziej lubię reggae, z malarstwa landszafty z jeleniem, choć kiedyś słuchało się i Swansów i fascynowało Gigerem. Gdzieś tam jednak pozostaje nutka nieumarłej świadomości, że w takich ludziach czai się coś metafizycznie nieopisywalnego. Zawsze trzeba sobie trochę takiej nadziei zostawić.
Ja twórczość Gigera nadal lubię, natomiast on sam wydaje mi się żałosnym typkiem, któremu powinno się przyrypać zdrową porcję fluoksetyny.
Stary Beksiński o synu: „Obawiał się, że go znajdę, zanim środki nasenne go zabiją, i dlatego, jak wynikało z taśmy, nie jadł już od 23 grudnia, by środki szybciej zadziałały, i wyrzucił do zsypu ich opakowania, aby ewentualnie pogotowie nie wiedziało, czym się zatruł”.
jak nazywa się ten obraz?
Książka o Beksińskich nie ma żadnego znaczenia bo nawet jeśli ujawnia
dość osobliwe relacje w tej rodzinie , to nie ma to żadnego przełożenia na dorobek obu panów Beksińskich bo tylko to się liczy czyli pozostawione dzieła
są tu najważniejsze i nic poza tym