Przerwany warszawski listopadowy koncert Morrisseya to jedynie wierzchołek góry lodowej, która może oznaczać nadchodzący koniec legendy.
Niemal każdy, kto był w Stodole 19 listopada, czuł, że coś poszło bardzo nie tak. Nie chodziło o sam fakt przerwania koncertu, ale o powód czy też pretekst do powyższego. Wypowiedziane przez jednego z widzów słowa „Śpiewaj, nie gadaj” z całą pewnością nie były tekstem szowinistycznym, skandalicznym ani żadnym innym, jaki chciałby widzieć organizator koncertu, w prymitywny sposób próbując zatuszować sprawę. Problem pozostał: koncert skończył się po 25 minutach zamiast po dwóch godzinach. Goryczy i wściekłości fanów nie było w stanie ugasić nic. Jak Morrissey mógł się „nie czuć bezpiecznie”, skoro grał w Stodole już trzeci raz i wydawało się, że to jego miejsce? Jak wytłumaczyć słabą formę rockmana, który zwłaszcza w kawałku „Speedway” wydawał się wolny i pozbawiony energii? Wiadomo, że muzyk nie używa alkoholu, więc mogło tu chodzić jedynie o słabość fizyczną.
Gdy opadły emocje, można na spokojnie zastanowić się, co się dzieje z Morrisseyem. Brukowce piszą o raku, do walki z którym muzyk przyznał się jesienią. Nikt jednak nie zna szczegółów choroby, nie sposób więc wypowiadać się na ten temat. Dość przerażające fakty dotyczą innych spraw.
Letnie tournee Morrisseya po USA zostało przerwane. Powodem był zły stan zdrowia wokalisty. Podczas jednego z koncertów poczuł się na tyle źle, że odjechał karetką do szpitala. I tutaj zaczął się jeszcze większy problem, a mianowicie szukanie winnego. Padło na wokalistkę Kristeen Young, która koncertowała razem z ekipą Morrisseya, oskarżoną o to, że rozsiała swoje przeziębienie. W obronie Young stanął Tony Visconti. A Tony Visconti to nie byle kto. Legenda. Człowiek, który niegdyś nagrywał z młodym Davidem Bowiem, a także twórca powrotu Morriseya do cyklicznego nagrywania płyt i do bycia w corocznej koncertowej akcji.
W 2004 roku Morrissey wydał swoją drugą najlepszą solową płytę, zaraz po Viva Hate. Album nazywał się You are a Quarry, a jego producentem muzycznym był Jerry Finn. Wydawało się, że będzie to współpraca na lata. Ale nie – następną płytę Morrissey realizował już z Viscontim, a na dodatek niedługo później Finn zmarł na atak serca. Z Viscontim w ciągu ośmiu lat powstały trzy albumy. Pierwszy był dobry, ale nie tak dobry jak wspomniany wcześniej. A teraz dodatkowo, w 2014 roku Visconti opuścił obóz Morriseya i zaczął za pośrednictwem mediów przerzucać się oskarżeniami z innymi członkami zespołu.
Skoro Visconti opuścił Morrisseya, a niedługo potem to samo zrobiła wytwórnia płytowa, to mówimy o artyście, który pozbawiony został zaplecza. Informacje o przerwanych koncertach również nie budują zaufania u organizatorów. Dość powiedzieć, że w ciągu ostatniego miesiąca, już po koncercie w Stodole odwołanych zostało 5 kolejnych koncertów! Z różnych powodów, ale głównym wydaje się niewydolność fizyczna lub psychiczna samego Morrisseya.
Początek lat 90-tych był pięknym okresem. Teraz fani mają smutek. Nie sposób zrozumieć takiego zachowania jak to w Warszawie. Osamotniony, zapędzony w kozi róg Morrissey kłóci się obecnie z kim się da. A przecież kiedyś przeciwnikami byli jedynie koledzy z The Smiths. W atmosferze ciągłych zmian trudno robić dobrą muzykę. Najnowsza płyta World Peace is None of Your Business to najsłabszy album artysty w całej dotychczasowej karierze. Na razie nikt nie wyobraża sobie kolejnego.
Piosenka „Speedway” podczas koncertu w Stodole
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Gdyby Morrissey nie pokłócił się w 1992 roku z genialnym producentem (także The Smiths) Stephenem Streetem o pieniądze i wywiady udzielone Roganowi, to mielibyśmy więcej tak fenomenalnych płyt jak Viva Hate. Potem poza nielicznymi przebłyskami było już coraz gorzej.
Mogłoby tak być, tyle że konflikt Morrissey-Street był nieunikniony. Z przebiegu kariery Streeta widać, że idealnie wpasowuje się on w etap rozkręcania gwiazdy, a potem rozstaje się z nią. Jest mistrzem od lansowania, ale nie ma w naturze jakiegoś dłuższego przywiązania do artysty na śmierć i życie. Poza tym to oczywiście geniusz i gdyby tylko Morrisseyowi udałoby się go przebłagać do ponownej współpracy, to byłoby ciekawie. Ale to raczej nie nastąpi.
Byłam i z ulgą przyjęłam przerwanie koncertu. Od pierwszego momentu czułam, że pan Morrissey nie ma siły albo ochoty stać na scenie tego wieczora. I rozumiem, że tak czasami bywa. Ale uczciwiej byłoby odwołać ten koncert. Myślę, że fani przyjęliby to ze zrozumieniem. A tak został w pamięci niesmak. Widok pana Morrisseya silącego się na coś, na co nie ma ochoty, a później te fochy. Bo, jak mawiała moja babcia, to tylko kucharki się obrażają. Co wcale nie znaczy, że bronię wszędzie pleniącego się chamstwa. Ale obrażanie się na jakiegoś idiotę i karanie za to reszty publiczności jest wyrazem braku dojrzałości, to zwykła dziecinada. Od artysty pokroju pana Morrisseya wymagam więcej. A od organizatorów koncertu oczekuję zwrotu pieniędzy za bilet. Bo skoro oficjalna wersja tłumacząca przerwanie koncertu to fakt, że Morrissey nie czuł się bezpiecznie na scenie to zawinili organizatorzy.
Na youtubce jest film pokazujący zajście. Jak na moje ucho to słówko „cancer” padło gdzieś pośród krzyków.
Nie jestem wielkim fanem wykonań koncertowych, ale to co Moz zrobił tu z deseczką, to czyste mistrzostwo. Nie rozumiem tylko, dlaczego wyleciała linijka stanowiąca wstrząsającą puentę kawałka, zrównującą go pod względem poetyckości z Amsterdamem Brela. Otóż w oryginale wywoływany duch identyfikuje się jako… S.T.E.V.E.N. Co by nie mówić, wybaczyłem już Morrisseyowi krótki i mizerny koncert w Warszawie i czekam na kolejny 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=XSvOGOzO9ZA
To był w ogóle jeden z lepszych koncertów Morrisseya. Co zrobił ze Speedwayem, którego tak anemicznie wykonywał w Stodole? https://www.youtube.com/watch?v=ioefcU8Pk7g