Na naszych oczach drastycznie zmieniła się struktura otaczających nas mediów. Dzisiaj głos może zabrać każdy i wcale nie jest pewne czy to dobre zjawisko.
Przypomnijmy sobie czasy, gdy internet nie istniał, programy telewizyjne realizowane były bez udziału widzów, a radiowi prezenterzy nie dzwonili do swoich odbiorców, żeby wręczyć im jakąś nagrodę. Również na łamy gazet nie zapraszano Janów Kowalskich, by opowiadali o swoim życiu, bo od pisania artykułów byli małpio wytrenowani dziennikarze.
Pierwsze obserwowane przeze mnie zmiany zaczęły się dziać równolegle w radiu i telewizji. W tym pierwszym medium zaczęli się pojawiać ludzie składający przez antenę życzenia swoim bliskim. Nagle zamiast muzyki czy opowiadania o tym jakie to rekordy bije gospodarka socjalistyczna, dowiadywaliśmy się jak jąkając się, bliżej nieznany człowiek opowiada jak to kocha Magdę. Czy było to interesujące zjawisko? Szczerze mówiąc, nie bardzo.
Nieco inaczej wyglądało to w telewizji, gdzie „everymani” zjawiali się w teleturniejach, ale nie mówię tutaj o Wielkiej Wiedzy grupującej prawie naukowców, lecz na przykład o turniejach miast. Tutaj wszakże dominował duch rywalizacji, spychającej na bok przypadkowe często ego uczestników.
W telewizyjnych show zaczęli się zjawiać genialni wynalazcy, do „Na każdy temat” trafiały nawet striptizerki, tyle że w obu tych przypadkach producenci dokonywali wstępnej selekcji i nie wpuszczali na antenę byle kogo. Byle kogo – czyli osób nie mających nic do powiedzenia.
Internet wywrócił schematy do góry nogami. Gry komputerowe, w których wydarzenia były wymyślane niegdyś przez twórców, zaczęły być tworzone przez ludzi, budujących interakcje w licznych sieciówkach. Najwięcej jednak zmieniło się w sferze informacyjnej. Miliony nieproszonych przez nikogo, nieznanych nikomu ludzi zaczęło produkować własne audycje, reportaże, relacje, recenzje. To zjawisko tak nowe i o przerażającej sile, że nieporównywalne z niczym innym co się wydarzyło w historii mediów.
Jest tak, że wśród milionów znajdą się perełki, ludzie, którzy całkiem na serio rzucają wyzwanie profesjonalnym redakcjom. 99% to jednak mimikra, słaba wersja, strata czasu. Są jednak oglądani. Komu się chce słuchać trwającego 4 godziny podcasta? Kto ogląda równie długiego „letsplaya”, podczas gdy całą mechanikę gry może poznać już po pięciu minutach? Dla mnie jest to wielka zagadka, której nie jest w stanie wytłumaczyć banalne „pociąga ich osobowość prowadzących”. W większości przypadków nie ma tam żadnej osobowości, żadnego pomysłu, a jedynie donośne „to ja, ja, ja, słuchajcie mnie choć nie wiem co powiedzieć”. Jedynym wytłumaczeniem, dlaczego są chętni do oglądania tego melanżu, jest, że są oni podobni do znajdującego się po drugiej stronie barykady i czują się swojsko, mogąc z nim obcować. A o poczucie swojskości w tym pomieszanym, mrocznym świecie mediów nie jest wcale łatwo.
Brak narzędzia umożliwiającego odsianie plew od ziarna. To jest największy problem. Oglądalność nie jest bowiem żadnym wyznacznikiem. Dlatego nie jest wcale wykluczone, że owa demokratyczna rewolucja, która zrównała nas względem mediów, okaże się gwoździem do trumny owego systemu mediów. Zamiast konkretnego spektrum przekazu, otrzymamy szum jak na przecięciu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską.
Źródło grafiki: Tunguska
Nie ma co płakać, różnorodność jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Różnorodność to chaos.W dzisiejszym eklektycznym świecie potrzeba dobrego sita.
To jest nic. Gimbusy teraz (autentyczny przypadek) zapraszają do grona znajomych na Facebooku dyrektorów i wicedyrektorów swoich szkół. Niby nic złego, ale nie ogarniają nawet prostych ustawień prywatności, przez co zaproszeni mogą, przebijając się przez ścianę bluzgów, doczytać kto z kim i gdzie imprezował, co pił etc.
Całe te socialki powinny zostać zamknięte zanim gimbaza nie przekształci się do końca w kury wolnowybiegowe.