Film „Na skraju jutra” wykorzystuje zapętloną chronologię zdarzeń, która prowokuje do do eksperymentów myślowych, co by było, gdyby można cofnąć czas i zrobić coś inaczej.
Cage (Tom Cruise) jest żołnierzem wrzuconym w wir walki z obcymi, którzy zaatakowali Ziemię. Wyposażony w bojowy egzoszkielet bierze udział w desancie u wybrzeży Francji. Dość szybko ginie, jednak okazuje się, że od zabitego obcego przejął zdolność do manipulacji czasem. Od tej pory za każdym razem gdy ginie, jego dzień resetuje się, a on wraca do czasu wyjściowego w bazie przed ofensywą. Pamięć o tym, co się działo w poprzednich iteracjach, pozwala mu uniknąć tych samych błędów.
Widzimy narrację tych samych zdarzeń od pewnego wspólnego punktu startowego. Za każdym razem bohater, pomny jak mu poszło poprzednio, próbuje nieco zmienić swoje działania. Przypomina to grę komputerową, tracimy życie i wracamy do ostatniego checkpointu. Twórcy filmu zdają się mówić, że gra jest mocno liniowa, zdarzenia na osi czasu znajdują się niczym bobslej sunący w dół po torze. Możemy się trochę wychylić w prawo lub w lewo, próbować wyrwać z rynny, ale tor nas i tak sprowadzi na ustaloną metę.
Świat w takim rozumieniu jest maszyną deterministyczną, stan następny wynika bezpośrednio ze stanu poprzedniego i nawet zaburzenia, jakie może wywołać jeden człowiek obdarzony pamięcią innych ścieżek rzeczywistości, nie jest w stanie tego zasadniczo zmienić. W świecie tym ludzie odgrywają swoje role niczym w ustalonym z góry scenariuszu, choć nie zdają sobie z tego sprawy. Widać to wyraźnie w kolejnych powtórkach. Każdy z uczestników wydarzeń jest niby obdarzony wolną wolą, a jednak wypadki toczą się za każdym razem bardzo podobnie. Dowódca wygłasza tę samą tyradę zagrzewającą do boju, kolega z oddziału serwuje ten sam złośliwy komentarz, inny ginie po desancie raz po raz w ten sam sposób. Historia niczym walec przejeżdża po wszystkich odstępstwach od odgórnego planu.
Nasze intuicyjne rozumienie czasu zdaje się przeczyć takiemu pojmowaniu świata. Nawet nie chodzi o przyjemne poczucie, że każdy z nas ma jakikolwiek wpływ na to co się dzieje wokół nas, a przynajmniej na to co sami robimy. Wydaje się po prostu, że rozjazd pomiędzy alternatywnymi rzeczywistościami powinien być dużo większy niż pokazany w filmie, nawet biorąc pod uwagę, że filmowcy sprytnie ograniczyli resety do stosunkowo krótkiego czasu jednego dnia.
W roku 1960, matematyk i meteorolog amerykański Edward Lorenz pracując nad numerycznymi modelami do prognozowania pogody odkrył, że nawet minimalne zmiany parametrów wejściowych rzędu setnych procenta powodują znaczący rozjazd w wynikach. Zjawisko to nazwano efektem motyla, jako że ruch skrzydeł motyla w Japonii może teoretycznie przynajmniej być przyczyną tornada w USA. Do dzisiaj, mimo silniejszych komputerów i dokładniejszych pomiarów, nie jesteśmy w stanie z dużą pewnością prognozować pogodny z wyprzedzeniem większym od kilku dni. A przecież świat jest jeszcze mniej deterministyczny na poziomie mechaniki kwantowej, gdzie samo istnienie obserwatora układu zmienia zdarzenia w tymże układzie.
Ogólnie zabawy z czasem są filmie pokazane dość zręcznie, mimo licznych powtórek nie nużą. Trochę gorzej jest ze scenami militarnymi, które obciążone są typowymi mankamentami kina akcji. Jak eskadra samolotów, to całe niebo jest od nich czarne, jak strzelanie to tak intensywne, że logistyka musiałaby na pole walki amunicję dowozić kontenerowcami. Podobnie jak w drugim Matriksie, tak i tu bohaterowie biegają na froncie bez hełmów, bo ich „rozpraszają”. Oczywiście jest to podyktowane tym, że w hełmie nawet Tom Cruise wygląda jak zwykły Kowalski, a przecież nie po to płaci się gwiazdorską gażę, żeby tę gwiazdę ukrywać. Jednak łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo, stąd zarówno głowa żołnierza, jak i baterie od egzoszkieletu w rzeczywistości byłyby najmocniej chronionymi elementami. Inaczej takich „superżołnierzy” obcy mógłby wyłączyć z walki jednym celnym strzałem.
Uzbrojony w egzoszkielet Cage może strzelać rękami niczym karabinami, a na plecach ma wyrzutnię rakiet. Jednym i drugim pruje zupełnie bez odrzutu, choć nawet najlepszym egzoszkieletem i operatorem który by się zaparł przynajmniej by szarpnęło. Do tego strzelanie takimi ciągłymi seriami rozgrzałoby wbudowane karabiny do takich temperatur, że poparzyłoby operującego nimi żołnierza. Zupełnie inną kwestią jest, że w przyszłości pola walki będą roiły się raczej od robotów i automatów, a nie ludzi. Już dzisiaj rozwinięte technologicznie kraje używają dronów do przeprowadzania zdalnych ataków rakietowych na wybrane cele albo do bezzałogowych lotów na orbitę. Pilot siedzi sobie w wygodnie w fotelu tysiące kilometrów dalej, dostaje obraz z kamery, steruje wszystkim na odległość. Dron jest mniejszy i zwrotniejszy niż załogowy samolot, przez co może znieść większe przeciążenia i trudniej go strącić, a nawet jeśli, to można szybciej i taniej go zastąpić. Tylko komu by się chciało iść do kina na walczące drony.
Źródło grafiki: Warner Bros
Rozebrałeś na czynniki pierwsze różne aspekty filmu, ale ciągle nie rozumiem czy ów film ci się podobał? 🙂
Wg mnie technologiczne/techniczne aspekty w tym filmie są drugoplanowe. W filmie chodzi o zaprezentowanie idei/koncepcji istot, które „manipulują czasem” dla osiągnięcia swojego celu – zniewolenia/eksterminacji innej, mniej rozwiniętej (chodzi o świadomość) cywilizacji oraz zarysowuje przy okazji inne spojrzenie na pojęcie czasu – jako fenomenu, który determinowany jest przez świadomość a nie przez to, że jest nieodłącznym (wg nas – ludzi) „składnikiem” czasoprzestrzeni.
Kto wie czy właśnie nie ma w rzeczywistości istot, które „kształtują” naszą cywilizację wg własnych potrzeb – są w stanie widzieć jak ich ingerencja w naszą (ludzkości) przeszłość/teraźniejszość ma konsekwencje dla naszej przyszłości i to do woli wykorzystują do swoich celów – takie pytanie wyzwala ten film (nie koniecznie u wszystkich ;).
W filmie pokazano bezpośrednią konfrontację – w rzeczywistości istoty takie mogłyby nadzorować nasz „rozwój” próbując pozostać niezauważonymi. I nie jest to, wbrew pozorom, bzdurna, fantastyczna idea – wystarczy tylko uzmysłowić sobie, że nie ma powodu aby nie istniały istoty/byty, które „odczuwają”/”widzą przestrzeń” w czterech wymiarach (a nie tak jak my w trzech …)
Wg mnie film jest pokroju Matrixa – uzmysławia pewną ideę – od nas zależy czy zechcemy się nad nią zastanowić czy skupimy się tylko na „technikaliach” przedstawionych w filmie…