Jeden z naszych narodowych wieszczów napisał „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Tylko czy owo pragnienie nie prowadzi nas od czasu do czasu w ślepe uliczki.
Będzie trochę o jaskiniowcach, jabłkach, misiach polarnych oraz katastrofach lotniczych. Na początek oddajmy głos tym pierwszym.
Przenieśmy się wyobraźnią w czasy naszych przodków, być może jeszcze nie do końca uczłowieczonych, kiedy język nie był jeszcze ani odrobinę giętki. Siedzi sobie oto w jaskini plemię jaskiniowców, z których jeden jako najsilniejszy, pełni rolę nieformalnego przywódcy stada (które to przywództwo całkiem formalnie objawia się współplemieńcom kiedy przywali komuś piąchą za nieposłuszeństwo). Nasz szef jaskini z jakiegoś powodu pragnie żeby mu podać leżący nieopodal kawałek skały (jako szef nie będzie się przecież sam fatygował). Wydaje więc z siebie coś w rodzaju warkotu przechodzącego w pomruk, wyrażającego jego potrzeby. Niestety nikt się nie kwapi podać kamienia, ciężko bowiem zrozumieć o co w owym pomruku może chodzić. Po chwili namysłu zwoje mózgowe naszego jaskiniowca dochodzą do wniosku żeby uruchomić rękę, a wraz z nią palce, które wskażą jego kolegom pożądany obiekt. Nadal nie działa. Co zrobić? No cóż, trzeba pofatygować się samemu, nasz kierownik idzie więc po kamień, ale w drodze powrotnej na swoje legowisko nie waha się wymierzyć kuksańca jednemu z podwładnych, który nie zrozumiał potrzeb swojego przełożonego. Następnym razem pomruk + gest ręką prawdopodobnie już zadziałają, uruchomią bowiem w mózgu jednego z człekokształtnych prostą instrukcję „przynieś kamień bo w przeciwnym wypadku dostaniesz w dziób”.
Skomplikujmy nieco sytuację. Szefu nadal leży sobie na legowisku, ale w jaskini leżą tym razem dwa kamienie, w dodatku ułożone w linii. Ten leżący nieco dalej zdecydowanie bardziej się podoba naszemu bohaterowi, wydaje więc z siebie znajomy już pomruk oraz wykonuje gest ręką. W jaskini konsternacja. Który kamień przynieść, ten pierwszy czy ten drugi? A jeżeli kamieni będzie nie dwa, ale czternaście? Można tak nosić aż trafi się na ten właściwy, wcześniej dostając trzynaście razy po łbie. Ani to w interesie współplemieńców ani kierownika, który powoli traci cierpliwość. Zachodzi potrzeba precyzyjnego określenia o który kamień chodzi, co ułatwi sprawę wszystkim zainteresowanym. Skoro pojedynczy odgłos paszczowy wraz z gestem już nie działają być może należy w jakiś sposób zmodyfikować ten pierwszy. Tak prawdopodobnie pojawiły się pierwsze modulacje głosu, akcenty, z których potem narodziły się proto-wyrazy, sylaby a później, wraz ze wzrastającym skomplikowaniem potrzeb życiowych, cały aparat językowy pełen abstrakcyjnych pojęć. A wszystko zaczęło się od tego żeby określić kwestie tak proste jak położenie obiektu w przestrzeni, w opisanym przypadku naszych jaskiniowców w taki właśnie lub podobny sposób mógł się rodzić dzisiejszy zaimek „tamten”.
Wróćmy teraz z odmętów wyobraźni do naszych czasów. Siedzimy sobie w kuchni, a przed nami leżą na stole dwa jabłka. Patrzymy na nie i mówimy „na stole leżą dwa jabłka”. Pod względem logicznym niby wszystko się zgadza, ale czy na pewno? Jabłka, owszem, są bardzo podobne do siebie, ale są przecież odrębnymi bytami i nie są dokładnie tego samego koloru i rozmiaru. Mówiąc „dwa jabłka” w pewnym sensie upraszczamy więc sobie rzeczywistość, w przeciwnym razie musielibyśmy powiedzieć że leżą przed nami „jabłko i jabłko”. Ba, idąc dalej, moglibyśmy tak rozbijać oba jabłka na coraz mniejsze elementy składowe dochodząc do wniosku, że aby jak najbardziej precyzyjnie określić co właściwie przed nami leży powinniśmy wymienić po kolei wszystkie znane w tej chwili nauce cząstki, z których składają się oba jabłka. Nie zapominając rzecz jasna o wszystkim z czego w danym momencie składa się powietrze, którego też przecież trochę „wisi” nad stołem. Zadanie absurdalne, ale pokazuje czym tak naprawdę jest nazywanie obiektów, jest niczym innym jak po prostu upraszczaniem świata, tworzeniem generalizacji przykrojonych do ludzkich potrzeb.
Zostawmy na chwilę jabłka w spokoju i wyjdźmy na spacer, najlepiej na łąkę pod miastem. Idziemy sobie polną drogą, jest piękna pogoda, świeci słonko, łąka jest pełna kwiatów, wszędzie pszczółki i motyle. Siadamy więc sobie na pachnącej trawie, rozglądamy się dokoła i mówimy „na tą łąkę nie spadł samolot”. Powiało grozą. Po co, u licha, w tak pięknych okolicznościach przyrody rozmyślać o katastrofach lotniczych? Niestety, logicznie znowu wszystko się zgadza, język bowiem pozwala kreować tzw. zdania przeczące, który to termin zna każdy kto ukończył szkołę podstawową. Ze zdaniami przeczącymi jest jednak podobny problem jak z nazywaniem obiektów – zdanie przeczące kreuje fikcyjną rzeczywistość, która nijak ma się do tego co dzieje się przed nami w danym momencie. Pod katastrofę samolotową możemy podstawić dowolną sytuację, która się w tej chwili nie zdarzyła – może to być biegnący królik, burza z piorunami albo wycieczka Japończyków i za każdym razem skonstruujemy poprawne zdanie zaczynające się od słów „na tej łące nie”. Dowcip polega na tym że wszystkie te poprawnie pod względem logicznym skonstruowane zdania są de facto kłamstwami, nie opisują rzeczywistości w stosunku 1:1, kreują natomiast tejże rzeczywistości zamienniki, ograniczone jedynie przez naszą wyobraźnię.
Ze słonecznej łąki przenieśmy się na Arktykę (byle nie tym spadającym samolotem). Brniemy więc sobie przez arktyczne śniegi i, choć jesteśmy ciepło ubrani, trochę jednak marzniemy. Nagle widzimy niedźwiedzia polarnego, wesoło nurkującego w przeręblu. Jak to – myślimy – nam jest zimno a jemu nie? Oto i mamy kolejny paradoks odziany w logiczno-językowe szaty. Proste przeciwieństwo ciepło-zimno traci sens w momencie, w którym spróbujemy odnieść te pojęcia do bytów innych niż człowiek. Niedźwiedziowi zapewne też zrobiłoby się zimno w bardzo niskiej temperaturze, np. w temperaturze zera absolutnego, tak został jednak ukształtowany przez naturę że w naturalnych ziemskich warunkach raczej mu się nigdy zimno nie zrobi. Dla niego „zimno” jako pojęcie prawdopodobnie więc nie istnieje, ponieważ nigdy się z taką krańcową sytuacją nie styka. Co innego człowiek, który egzystować może jedynie w pewnych przedziałach temperaturowych i który dla praktycznych potrzeb wykształcił przeciwstawne pojęcia ciepła oraz zimna, mówiące mu o zagrożeniu idącym ze strony pewnych zbyt wysokich lub zbyt niskich temperatur. Mamy więc kolejną abstrakcję, zależną jedynie od ludzkiego punktu widzenia – antonimy czyli wyrazy przeciwstawne. Dobro-zło, początek-koniec, można tak wymieniać długo. Wszechświat tymczasem jest w stanie kontinuum i raczej niezbyt się przejmuje niepozornymi istotami na zagubionej gdzieś na jego na uboczu planecie, którym ciągle jest „zimno”, dla których naziści są „źli” i którzy bez przerwy twierdzą, że coś się „zaczęło a potem skończyło”.
Oto mamy więc przed sobą obraz paradoksów kreowanych przez najpospolitszy z pospolitych nasz codzienny język. Język pełen przeciwieństw, uproszczeń, abstrakcji, przekłamań, na którym jednak opiera się cała nasza cywilizacja, wraz z literaturą, sztuką, matematyką i naukami przyrodniczymi. Dlaczego ten absurdalny system w takim razie w ogóle działa? Prawdopodobnie dlatego że rodził się i ewoluował wraz z człowiekiem i do ludzkiej percepcji oraz biologii jest przykrojony. Oznacza to też niestety że jest to system ograniczony, podobnie jak ograniczona jest istota ludzka, i że w niektórych sytuacjach może zawieść. Rozwijająca się coraz szybciej, zwłaszcza od końca XIX stulecia, nauka oparta na coraz bardziej karkołomnych abstrakcjach brnie już tak głęboko iż zaczyna analizować samą siebie, zjadać własny ogon jak mityczny wąż Ouroboros. Fizycy w odniesieniu do najnowszych odkryć mówią dziś już właściwie tylko o „modelach matematycznych” (matematyka też jest przecież jedynie językiem opisu rzeczywistości), filozofowie nie rozumieją już filozofii jako przysłowiowego „bujania w obłokach”, ale analizują sam język do tegoż bujania używany (co czyni również niniejszy artykuł). Niedługo może się więc okazać iż teoretyczne skomplikowanie naszej cywilizacji osiągnęło swój kres a wiele marzeń na zawsze pozostanie mrzonkami giętkiego języka i jeszcze bardziej od niego zaprawionej w tym temacie, głowy.
Źródło grafiki: pixabay.com
https://www.google.com/amp/s/www.komputerswiat.pl/aktualnosci/nauka-i-technika/wszechswiat-nie-mial-poczatku-nowa-zaskakujaca-teoria-naukowcow/13ld3qt.amp
Liverpoolczycy są na właściwym tropie (Wszechświat nie miał początku), choć są jeszcze zbyt mocno unurzani w tradycyjnej matematyce/fizyce/kosmologii by zainteresować się moją teorią lingwistyczną i relacjami język codzienny/poznanie. Ale cieszy że coś się dzieje w temacie.
Zaskakująca, tfu. Kiedy ja ten artykuł tu pisałem, 2013/14?
Ale spróbuję się z nimi skontaktować, jestem ciekaw czy kosmologia się jakoś zetrze z lingwistyką. 🙂