Rzadko zdarza się widzieć parę aktorów swą osobowością tak daleko wyrastających ponad marny materiał, w którym przyszło im grać. Mowa o Christopherze Lee i Peterze Cushingu.
Lee to ten, który grał Sarumana we Władcy Pierścieni i hrabiego Dooku w nowej odsłonie Gwiezdnej Sagi, zaś Cushing to gubernator Tarkin, dowódca Gwiazdy Śmierci ginący w finale oryginalnego Star Wars po celnym strzale w kanał Luke’a Skywalkera. Ale zanim aktorzy zagrali te popularne role, sławę zdobyli dzięki czemuś zupełnie innemu.
Byli parą najsłynniejszych aktorów Hammera, którzy zresztą szybko stali się najbardziej znanymi postaciami kina grozy na świecie. Wymieniali się rolami: Lee grał Draculę i monstrum Frankensteina, zaś Cushing (na zdjęciu w artystycznej karykaturze) — Van Helsinga i barona Frankensteina. Razem wystąpili łącznie w 17 filmach. W przeciwieństwie do Lugosiego i Karloffa, którzy praktycznie nie wychodzili poza kino grozy, brytyjscy aktorzy oprócz horrorów pojawiali się także w produkcjach innych gatunków. Ich aktorska klasa nie podlega dyskusji, z tym że o ile Cushing zawsze dawał z siebie na planie sto procent, o tyle Lee miewał filmy, w trakcie kręcenia których kłócił się z producentami o honorarium, w związku z czym w jego grze dostrzegało się czasem postawę streszczającą się w „Co ja robię w tak marnym filmie?”. Poza tym Cushing, jak na profesjonalistę przystało, zawsze grał na poważnie, natomiast w gestach Lee dostrzegało się teatralność. Ale w końcu taki miał być ten lekko narcystyczny Dracula!
Filmy Hammera korzystały ze starych wzorców Universalu, ale między innymi w celu uniknięcia kłopotów z prawami autorskimi, nie powielały wizerunków monstrów utrwalonych w produkcjach z lat 30-tych. Po wielkim sukcesie kasowym Przekleństwa Franensteina i Draculi Hammer nawiązał kontakty z amerykańskimi wytwórniami i dzięki Universalowi zdobył prawa do wykorzystania niektórych motywów z ich horrorów z lat 30-tych. I tak, monstrum Frankensteina miało jeszcze bardziej zoraną nieszczęściami twarz niż niegdyś Boris Karloff. Nie wydawało z siebie żadnych dźwięków, próbowało jedynie wściekle atakować swojego stwórcę.
Z kolei baron Frankenstein nie był już schorowanym, niepewnym sensu kontynuowania swoich eksperymentów wrakiem człowieka, lecz bezczelnym, agresywnym arystokratą, zmierzającym wprost do wyznaczonego sobie celu stworzenia monstrum. Często w filmach z tej serii dochodziło do sytuacji szokujących nawet z dzisiejszego punktu widzenia, jak choćby w jednym z kolejnych filmów Hammera, Frankenstein musi umrzeć z 1969 r., w którym baron, domyśliwszy się, że bohaterka pozwoliła uciec stworzonemu przez niego monstrum, bez słowa zadźgał ją nożem. Pokazano wówczas widzom ekranową przemoc z dosłownością, jakiej ci w kinie grozy jeszcze nie widzieli.
Peter Cushing na początku lat 70-tych zaczął wyglądać jak widmo. Stało się tak po śmierci jego żony, z którą – jak twierdzili znajomi pary – był związany niewiarygodnie silnym uczuciem. Tym straszliwsze stało się jego fizys. Bez makijażu wyglądał na człowieka poruszającego się na krawędzi życia i śmierci. Odszedł w 1994 r.
Christopher Lee, o czym mało kto wie, w trakcie II wojny światowej pracował w wywiadzie RAF-u w Hiszpanii. Bezpośrednio raportował do Kima Philby’ego, czyli najsłynniejszego kreta w historii MI-6. Zmarł w czerwcu 2015 roku w rodzinnym Londynie. Przez ostatnie lata życia poruszał się głównie na wózku inwalidzkim. Był jedną z ostatnich ikon starego kina, które zniknęło wraz z celuloidowym trzęsieniem ziemi w latach 70-tych.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
Uwielbiam filmy ze stajni Hammera – zbieram plakaty, filmy, a ostatnio kupiłem książkę z pięknymi zdjęciami Hammer Glamour – polecam 🙂
Lee służył w jednostkach elitarnych SAS. Jego kuzynem był Ian Fleming, autor przygód Jamesa Bonda – Christopher posłużył za pierwowzór postaci agenta 007. Grał w metalowej kapeli. Spotkał OSOBIŚCIE Tolkiena.
Tak mi się przypomniała pewna dyskusja nad przedłużaniem życia ludzkiego i argumentami w stylu, że 1000 lat życia było by nudne.
Życiorys Lee jest przykładem, że człowiek z charakterem mógłby żyć bardzo długo i się tym życiem nie znudzić.
Z tym tysiąc lat życia to wcale nie jest jakaś mrzonka. Przy obecnym poziomie rozwoju genetyki kilkukrotne przedłużenie życia ludzkiego wydaje się być technicznie do osiągnięcia w ciągu dekady lub dwóch. Niestety w tej dziedzinie jest taka ilość regulacji, że zwykłe lekarstwo testuje się przez 10-15 lat a co dopiero kurację genetyczną. Poza tym naukowcom trudno uzyskać fundusze na badania nad starzeniem bo przecież według urzędasów starość to nie choroba. Szkoda.