Był sobie raj, w którym rosły palmy kokosowe, a złote piaski plaż obmywały jedeitowe, pełne tropikalnych ryb wody. Pewnego dnia USA zdecydowały, żeby raj zmienić w piekło.
Atol Bikini jest bardzo samotnym miejscem. Znajduje się na Pacyfiku pomiędzy zachodnim wybrzeżem USA a Australią, bliżej tej ostatniej. Formalnie stanowi część archipelagu Wysp Marshalla. Stany Zjednoczone zagarnęły to terytorium w 1944 r., odbierając je zmiażdżonej Japonii. Dopiero z dzisiejszej perspektywy widać dlaczego tak zaciekle prowadzono wojnę na Pacyfiku. Takie terytoria jak Wyspy Marshalla mogły stanowić dla ekspandującego mocarstwa przyczółek np. do lotniczych wypraw w kierunku Azji. Akurat atol Bikini postanowiono wykorzystać w inny sposób. Ten daleko położony od wybrzeży USA ląd przeznaczono jako poligon do prowadzonych po II wojnie światowej prób atomowych.
Zaczęło się w 1946 r. od operacji Crossroads, której głównym celem było zbadanie wpływu atomowego podmuchu na jednostki pływające. Odpalono dwie bomby atomowe o wadze ponad 20 kiloton każda, średnio mocniejszych o około 50% od „Małego chłopca”, czyli bomby zrzuconej na Hiroszimę. Wpływowi tych eksplozji poddano ponad 200 jednostek pływających, w tym słynny lotniskowiec Saratoga. Wiele z tych okrętów zatonęło, inne uległy znacznym uszkodzeniom.
Wiosną 1954 r. na Bikini miała miejsce najbardziej przerażająca detonacja w dziejach. Na warsztat trafiła bomba nazwana pieszczotliwie Shrimp (krewetka) o mocy 15 megaton, czyli tysiąc razy silniejsza od zrzuconej na Hiroszimę. Operacja nosiła kryptonim Castle Bravo i jej celem było przetestowanie deuterku litu jako paliwa do bomby atomowej. Jednym z dwóch głównych konstruktorów tej bomby był polski matematyk, Stanisław Ulam. Wiadomo tylko, że pracował przy tym projekcie, ale co dokładnie robił – to już pozostaje w sferze domysłów, gdyż dokumenty mimo upływu półwiecza są nadal utajnione.
Przepotężna eksplozja wyżłobiła rekordowy krater o długości dwóch kilometrów i głębokości 70 metrów. Spowodowała też opad radioaktywny, który z powodu niekorzystnych wiatrów objął swym zasięgiem teren kilkuset kilometrów. Dzieci wybiegały przed chaty i chwytały w dłonie opadające z nieba płatki, myśląc, że to mityczny śnieg, o którym czytały w książeczkach, a którego nigdy nie miały okazji zobaczyć na własne oczy. Te z nich, które zebrały za dużo owego piekącego śniegu, wkrótce potem umierały w męczarniach. Była to prawdopodobnie największa katastrofa ekologiczna w dziejach spowodowana działalnością człowieka. Tankowiec Exxon Valdez w porównaniu z tym był małym piwem, gdyż skutki jego katastrofy dawało się niwelować konwencjonalnymi metodami. W przypadku Castle Bravo nie było wiadomo jak reagować – pył wniknął w ocean i w wyspy, na dziesiątki lat niszcząc życie na oceanie, który przestał być spokojny. „Co pomyślą sobie o nas ludzie na Marsie?” – grzmiał lektor PRL-owskiego dokumentu poświęconego eksplozjom na Bikini.
Życie i zdrowie mieszkańców Bikini od początku pozostawało na drugim planie. Co prawda na czas prowadzenia prób, czyli do końca lat 50-tych wysiedlono ich, ale potem powrócili i szybko zaczęli umierać, ponieważ spożywali radioaktywne kokosy. Na gałęziach tropikalnych drzew siedziały tam żaby o wielkości foksterierów, co pokazali autorzy dokumentu Pieski świat, o którym pisaliśmy tutaj. Mieszkańcy ponownie więc opuścili Bikini, tym razem inkasując od rządu USA niemałe odszkodowanie.
Obecnie Bikini bardzo powoli wraca do życia. W wodzie pojawiły się już koralowce, ale skażenia gleby nie pozwalają normalnie rosnąć roślinom. Brakuje tez około 40 gatunków zwierząt, które występowały tutaj przed rozpoczęciem prób atomowych. Palmy rosną i wizualnie wyglądają normalnie, tyle że lepiej nie jeść ich orzechów kokosowych. Słońce świeci, jadeitowa toń oceanu wydaje się ponownie spokojna.
Jednak ludzi tu nie ma i długo jeszcze nie będzie. Przybywają jedynie lubiący ekstremalne przeżycia płetwonurkowie, by sprawdzać wraki zatopionych okrętów, pogrzebanych po operacji Crossroads. Przylatują na malutkie lotnisko Bikini Atoll Airport z odległych o 4000 kilometrów Hawajów. Robią swoje i szybko wracają do normalnego świata. Do miejsc, w których nigdy nie padał radioaktywny śnieg.
Źródło grafiki: walldevil.com
A propos relacji o powrocie na Bikini. Czytałam o niejakim Budzie Johnsonie. Leciał do Honolulu. Z jego bagażu podręcznego wystawały rozmaite rurki, wędki oraz inne metalowe i plastikowe akcesoria. Wracał z Bikini, gdzie spędził tydzień (za około 3 tys. dolarów). Opowiadał, jak niesamowite wrażenie robi wrak „Saratogi”, na którego pokładzie nadal stoją samoloty wyglądające jak gotowe do startu. A obok przepływają rekiny mieszkające w rafie koralowej. Wydawało się, że Buda wynajęto w charakterze żywej reklamy Bikini, ale nagle zaczął mówić o handlowaniu na Wyspach Marshalla ludzkim nieszczęściem, o wyciąganiu z kieszeni amerykańskich podatników miliardów za prawdziwe lub rzekome krzywdy. „Oni tutaj głęboko wierzą, że nie umiera się na żadne choroby, choćby popromienne, lecz, że każda śmierć jest wynikiem czarów”.
Bomba Cara to było coś. 50 megaton, czyli 2 tysiące razy Hiroszima. Pieprzone kacapy odpaliły ją na Morzu Arktycznym. Eksplozja omal nie zmieniła orbity Ziemi.
Łykasz wszystko co tu przeczytasz jak młody pelikan.
Trochę głupio, gdy notatkę o amerykańskich próbach nuklearnych na Bikini ilustruje się zdjęciem z… francuskiej eksplozji na atolu Mururoa! To operacja 'Licorne’ (Jednorożec), wybuch ok. 1-megatonowej bomby wodorowej z 3 lipca 1970 roku. Inna rzecz, że to jedna z bardziej fotogenicznych prób jądrowych!