Skąd się brały wszędobylskie napisy, namalowane sprejem na murze, wydziergane nożem na ławkach, namazane flamastrem na drzwiach publicznych toalet?
Lata 90-te należały do Józefa Tkaczuka. Jak niesie wieść, Józef Tkaczuk był woźnym w jednej z warszawskich szkół. Jedna wersja głosi, że uczniowie tak go lubili, że postanowili upowszechnić jego nazwisko. Inna twierdzi, że tak im zaszedł za skórę, że postanowili się zemścić. Rezultat był taki, że napis 'Tu byłem. Józef Tkaczuk’ był widoczny w całej Polsce. W czasach przed komórkami i Internetem większość ludzi powielających napis prawdopodobnie nie wiedziała kim jest bohater sloganu, ale i tak nikomu to nie przeszkadzało.
Innym popularnym bohaterem napisów był Tony Halik. Tu akurat zupełnie odwrotnie niż w przypadku Tkaczuka, gdyż każdy wiedział o kim mowa. Halik był znanym polskim podróżnikiem i obieżyświatem, który przez trzydzieści lat pracował jako korespondent NBC. Jako zapalony żeglarz opłynął świat, latał balonem, odbył wiele wypraw w najdalsze zakątki świata. Napisy 'Byłem tu. Tony Halik’ umiejscawiane w całej Polsce i wszędzie na świecie gdzie Polacy docierali, były wyrazem sympatii dla znanego rodaka.
Podobno w środowisku polskich speleologów istnieje zwyczaj zostawiania w trudno dostępnych miejscach jaskiń napis 'Byłem tu. M. Pulina’. Marian Pulina był geografem i grotołazem, znanym w Polsce i na świecie profesorem Uniwersytetu Śląskiego, był też profesorem uczelni w Padwie, Bordeaux i w Madrycie.
Pierwowzór polskich graffiti z serii „tu byłem” ma swoje korzenie w czasach II wojny światowej. Amerykanie robili napisy na ścianach 'Kilroy tu był’ z charakterystycznym rysunkiem ludka wychylającego nos zza muru. Mówiło się, że Kilroy był inspektorem w stoczni w Massachusetts, który takim napisem oznaczał sprawdzone przez siebie okręty, a konkretnie nity w poszyciu. Nitów było dużo, zaś na koniec dniówki Kilroy podpisywał miejsce gdzie skończył. Marynarze zaczęli traktować napisy jako dobry talizman. Legenda głosi, że wywiad niemiecki informował samego Hitlera o superszpiegu imieniem Kilroy, po tym jak odkryto takie napisy na zdobycznym amerykańskim sprzęcie.
Odpowiednikiem Kilroya w Wielkiej Brytanii był Chad. A jeszcze wczesniej, w czasach I wojny światowej w Australii miał być niejaki Foo. Napisy 'Foo był tu’ znajdowano na wagonach kolejowych wszędzie tam, gdzie byli australijscy żołnierze. Prawdopodobnie wcześniej byli jeszcze inni bohaterowie, którzy wszędzie bywali. Psychologia nazywa ten fenomen mianem wirusem umysłu. Najwyraźniej ludzie mają po prostu głęboko zakorzenioną potrzebę robienia napisów w widocznych miejscach. Czasem wystarczy kamyczek, żeby uruchomić lawinę.
Źródło grafiki: wordpress.com
Józef Tkaczuk był woźnym pracującym w szkole podstawowej nr 15 przy ulicy Angorskiej na Saskiej Kępie, który od uczniów otrzymał przydomek Turek. apisy z tą nazwą własną pojawiały się najczęściej sezonowo w okresie np. kampanii wyborczych przy wyborach parlamentarnych czy prezydenckich: Tkaczuk na prezydenta, Tkaczuk naszym kandydatem, Tkaczuk dobrym Prezydentem, Demokratą i Turkiem. W okresie wyborów parlamentarnych w roku 1993 fenomen ten przekształcił się w happening – Józef Tkaczuk posiadał własne plakaty jako osoba startująca z fikcyjnej listy nr 68 wraz z programem wyborczym. Tego typu napisy pasożytowały także na plakatach wyborczych innych kandydatów czy partii politycznych.
Ojcem współczesnego graffiti był austriacki cesarski urzędnik Josef Kyselak. Powiadano, że ekscentryczny Kyselak założył się, że w ciągu trzech lat pozostawi swój podpis w każdym słynnym zakątku Austro-Węgier. Wiadomo na pewno, że sporo podróżował, a szlak swych wędrówek znaczył malunkami. Przy pomocy czarnej farby i szablonu nanosił swoje nazwisko wszędzie, gdzie się działo, najczęściej na miejskich murach. Do czasów dzisiejszych ostało się szesnaście takich autografów, a najsłynniejszy wandal XIX wieku obwołany został ojcem chrzestnym graficiarskiego tagu. Niektórzy przypuszczali, że poszło o zakład z przyjacielem kto będzie kiedyś sławniejszy, inni uważali, że był nieszczęśliwie zakochany i liczył na to, że wybranka będzie przez to konfrontowana cały czas z jego nazwiskiem. Już za życia stał się tematem wielu anegdot. Jedna z nich opowiada o prywatnej audiencji u cesarza, który niezadowolony z „działalności” Kyselaka miał dla niego tylko ostre słowa. Gdy po audiencji cesarz zasiadł do pracy przy swym biurku okazało się, że jedna z rozłożonych na nim ksiąg jest przyozdobiona… KYSELAK. W oryginale w Dolinie Wachau można do dnia dzisiejszego oglądać ślady jego „działalności”.