Gdy sobie uświadomimy, że prawie całe lata 30. upływały w USA pod znakiem mafii, nadchodzi zdziwienie: jak to, dlaczego kino nie reagowało na ten socjologiczny trend?
Niby jakoś tam reagowało, bo przecież czasem pokazywało gangsterów, tyle że zawsze byli to gangsterzy złamani, pozbawieni oplatających ich macek ośmiornicy. Słowo „mafia”, czyli „mob” lub „cosa nostra” w ogóle nie padało z ekranu. Przyjrzyjmy się na przykład „Małemu Cezarowi” z Edwardem G. Robinsonem w roli głównej, powstałemu w apogeum mafijnej wszechwładzy. Cezar jest co prawda gangsterem avant la lettre, który robi karierę szybciej niż Tony Montana. Czeka go wszakże nieunikniony upadek, odbicie się od niewidzialnego muru większych i mocniejszych. W późniejszych o kilka lat „Aniołach o brudnych twarzach” z Jamesem Cagneyem (na zdjęciu) w roli tego złego, mamy sytuację w której ksiądz próbuje sprowadzić gangstera na dobrą drogę. Ani słowa o bossach pociągających za sznurki w sferach rządowych i biznesowych. Ani słowa o wzajemnym przenikaniu się świata zbrodni i polityki. Edwarda G. Robinsona dopadną uzbrojeni po zęby stróżowie prawa („powrócił do rynsztoku z którego wypełzł”), Cagney skończy na krześle elektrycznym. Wymowa obu tych filmów jest jednoznaczna – zbrodnia nigdy nie popłaca.
Współcześnie sytuacja wcale się nie odmieniła. Zwróćmy uwagę, że ponad dziesięć lat po 11 września wciąż nie powstał film pokazujący kulisy tej tragedii. Lot 93 Paula Greengrassa był zaledwie przymiarką, czymś w rodzaju para dokumentu. Cały temat otacza swego rodzaju tabu, być może usprawiedliwione ogromem traumy jaka ciągle towarzyszy pamięci tych wydarzeń. W każdym razie podobny welon zapomnienia spuszczono w latach 30-tych na działalność ojców chrzestnych w USA. Do tego dochodził istotny czynnik – świat rzeczywisty splótł się ze światem filmowym w uścisku godnym Grupy Laokoona.
Prawdziwa mafia zaczęła penetrować Hollywood pod koniec lat 30-tych. Szpicą jej inwazji na Fabrykę Snów był nie kto inny jak Benjamin „Bugsy” Siegel. Człowiek o wyglądzie aktora, dysponujący błękitnymi oczami, szytym na miarę garniturem oraz nienagannymi manierami. Zgodnie z założeniami strategii gospodarczej Syndykatu, pojechał do Kalifornii jako wysłannik centrali, by rozbudować strukturę regionalną. Zjawił się pod palmami i od razu udał się na audiencję do bossa numer jeden w Los Angeles, Jacka Dragny. Obaj panowie polubili się, zaczęli ściśle ze sobą współpracować i wydawało się, że całe Zachodnie Wybrzeże weszło w stabilny okres mafijnego wyzysku. Nic dziwnego, że w takich warunkach nie mógł powstać żaden film pokazujący gangsterską ośmiornicę w zbytnim zbliżeniu.
Siegel czuł się panem Hollywood. Od gwiazd filmowych pożyczał pieniądze i rzecz jasna szybko o tym zapomniał, przyjmując całkiem słusznie, że zapewne nikt nie zgłosi się po zwrot pieniędzy. Szacuje się, że w ciągu jednego roku wzbogacił się o całe 400 tysięcy dolarów.
Zarówno „Małego Cezara”, jak i „Aniołów o brudnych twarzach” zrealizowała ta sama wytwórnia filmowa – Warner Bros. Także w innych filmach wykazywała trochę nadmierne zainteresowanie tematyką gangsterską. I tak pewnego dnia szefa wytwórni, Jacka Warnera zaczepił pewien dżentelmen, mówiąc mu prosto z mostu „Słyszałem, że będzie pan płacił sto tysięcy dolarów miesięcznie po to, żeby nie mieć strajków na planie”. Warner uchodził za człowieka wyjątkowo bezczelnego, więc w niewybrednych słowach zrugał swego rozmówcę. Ten spokojnie kontynuował to co miał do powiedzenia, a gdy spojrzał Warnerowi w oczy, Wielki Jack zrozumiał, że nie ma żartów. Miał przed sobą płatnego mordercę, który przyszedł do niego z ofertą nie do odrzucenia. Po sprawdzeniu faktów, szef wytwórni szybko ustalił, że faktycznie mafia trzyma w rękach związki zawodowe i nie ma najmniejszego sensu kruszyć kopii o sto tysięcy dolarów. Człowiekiem, który osobiście przyszedł złożyć ofertę Warnerowi był oczywiście Benjamin Siegel.
Arcyciekawym epizodem okazała się znajomość Siegela z księżną Dorothy di Frasso, głową śmietanki towarzyskiej ówczesnego Hollywood. Trudno powiedzieć czy zostali kochankami, na pewno jednak poprzez swego męża – włoskiego księcia – Dorothy umożliwiła Bugsy’emu kontakt z Benito Mussolinim. W 1938 r. księżna popłynęła z Siegelem do Rzymu, gdzie gangster osobiście poznał duce, po czym zaproponował mu w imieniu Syndykatu handel bronią. Będąc w Europie, Siegel poznał również nazistowskich przywódców Hermanna Goringa i Josepha Goebbelsa. Obie strony nie przypadły sobie do gustu. Niemcom nie podobał się mało aryjski nos Siegela, jemu zaś – brak konkretów jeśli chodzi o dogadywanie szczegółów ewentualnego handlu. Mało powiedzieć, że naziści nie spodobali się Bugsy’emu. Wzburzyli go na tyle mocno, że zamierzał ich od razu na miejscu zlikwidować. Historia świata być może potoczyłaby się inaczej, gdyby nie błagalne prośby Dorothy di Frasso, która przekonała gangstera, żeby tego nie robił, bo wszyscy mogliby mieć z tego powodu kłopoty.
Benjamin Siegel wrócił więc do swego królestwa w Hollywood. Gospodarzył tam na tyle dobrze, że Syndykat wyznaczył dla niego nowy cel – podbój Las Vegas. Wiemy jak się ta historia zakończyła. W 1947 r. Bugsy został zastrzelony w swoim domu swej kochanki Virginii Hill w Beverly Hills. Hollywood dopiero pół wieku później dedykował mu ekskluzywny film.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
W Ojcu Chrzestnym Mario Puzo wprowadził postać Moe’go Greena, który jest uderzająco podobny do Bugsy’ego.