Doprecyzujmy, że chodzi o starą amerykańską mafię, grubych donów z pierścieniami na palcach, pieszczących siedzące na ich kolanach białe puszyste persy.
Finałowa scena z „Ojca chrzestnego” została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Z tym oczywiście, że Coppola dodał szczyptę komedii z chrzcinami dziecka Michaela Corleone przeplatanymi mordowaniem mafiosów. W rzeczywistości zabójstwa nie były przeprowadzane równocześnie, lecz w przeciągu pół roku. I nie było ich kilka, lecz dokładnie dwa. Tym niemniej sam Michael Corleone posiadał wiele cech wspólnych z pewnym istniejącym faktycznie Włochem, który zarządził to przerzedzenie mafijnych szeregów. Ten człowiek to oczywiście Charles „Lucky” Luciano (na zdjęciu). Wbrew prezentowanej fotografii, nie był aktorem, lecz najczystszej krwi gangsterem. Żył jak na standardy swojego zawodu wyjątkowo długo (1897-1962) i zmarł w naturalny sposób, a nie od nadmiaru ołowiu w organizmie.
O tym, jak Luciano współtworzył Syndykat, pisaliśmy tutaj. Wszystko zaczęło działać jak w szwajcarskim zegarku. Wzorem koncernów przemysłowych centrale wysyłały swoich rezydentów, by zakładając niezależną komórkę, odbywali rozmowy biznesowe z miejscowymi gangsterami. W 1931 r., czyli niedługo po konferencji w Atlantic City, której wynikiem było zawiązanie największej organizacji mafijnej w dziejach, powstał problem, co zrobić z dwoma potężnymi bossami ze starego rozdania. Chodziło o wciąż aktywnych i oczywiście odpowiednio bezczelnych donów: Joe Masserię oraz Salvatore Maranzano.
Dzwon dla tego pierwszego zadudnił w jego ulubionej restauracji na nowojorskim Coney Island. Masseria spożywał posiłek z Luckym Luciano, który nadal formalnie pozostawał jego podwładnym. Panowie grali w karty. Nagle Luciano zgłosił chęć pójścia do toalety – i tu znów podobieństwo do „Ojca chrzestnego” i sceny z zabójstwem Virgila Solozzo oraz kapitana McCluskeya! W czasie bowiem, gdy Lucky załatwiał swą potrzebę, na sali zjawiła się wielka czwórka, czołowi egzekutorzy z Murder Incorporated: Adonis, Anastasia, Siegel, Genovese. Wystrzelono wiele kul, z tego większość niecelnych. Pechowo jednak dla ostrzelanego, jeden z pocisków trafił go w głowę. Masseria umierał, trzymając przy piersi asa pik, zwyczajowo uważanego za kartę zwiastującą śmierć. Gazety przedstawiły inną wersję wydarzeń, znacznie bardziej prozaiczną – morderców było dwóch, zaś Luciano przebywał poza lokalem i miał dobre alibi na ten wieczór. Jakby nie było, w kwietniu 1931 r. kontestujący demokratyczny mandat władzy Syndykatu, Joe Masseria wylądował sześć stóp pod ziemią.
W tym czasie capo di tutti capi został obwołany Maranzano. Sytuacja zrobiła się dość kuriozalna – z jednej strony działała tak nowoczesna struktura jak Syndykat, a obok niego samodzielnie gospodarzył człowiek z definicji uważany za największego dona. Lucky Luciano dostrzegł ów dysonans i postanowił go zniwelować. Maranzano miał biuro w samym sercu Nowego Jorku, przy Park Avenue, w ekskluzywnym Helmsley Building. Pewnego dnia do jego recepcji zapukali czterej ludzie podający się za poborców podatkowych. Dziwni się prezentowali owi poborcy – dowodzeni przez Samuela Levine’a, wszyscy żydowskiego pochodzenia, a przecież powszechnie było wiadomo, że Maranzano był zatwardziałym antysemitą, sprzeciwiającym się wpuszczaniu Żydów na amerykańskie szczyty mafijne. Zaczęło się robić pewne, że cała sytuacja musi się skończyć awanturą. Był zresztą czwartek, z całą pewnością nie szabas, podczas którego ortodoksyjny Levine nigdy rzekomo nie pracował. Agresywnej czwórce udało się wejść na dziewiąte piętro i rozbroić ochroniarzy Maranzano. Wtargnęli do gabinetu mafiosa i zadźgali go nożami w scenie godnej śmierci Juliusza Cezara. Z tradycją zerwali, gdy wyjęli broń i na wszelki wypadek dobili jeszcze swoją ofiarę.
Był 10 września 1931 r. Po śmierci Maranzano już nikt w światku przestępczym nie kwestionował praworządności Syndykatu. Stara sycylijska mafia, „wąsaci Piotrkowie” z dziesięcioma sygnetami na palcach, odeszła do historii.
Finałowa scena z Ojca Chrzestnego
Źródło grafiki: Public Domain
Salvatore Lucania – bo tak naprawdę nazywał się Lucky Luciano, przebył długą drogę do szczytu kariery mafijnej. Zanim został bossem pierwszego w historii syndykatu rodzin mafijnych (nazywanym przez media i policję Cosa Nostrą), doświadczył wielu śliskich spraw, brał też udział w niejednej „mokrej robocie”. Swój przydomek „Lucky” zyskał w początkowym okresie działalności przestępczej. Będąc jeszcze żołnierzem w rodzinie Giuseppego „Joe Bossa” Masserii został schwytany przez ludzi z konkurencyjnego gangu nowojorskiego. Przeszedł tortury, ponieważ „cyngle” bossa Maranzano chcieli wyciągnąć od niego wiadomość, gdzie ukrył porcję narkotyków. Porwali go do State Island, powiesili na drzewie, po czym ściągnęli mu buty i zaczęli przypiekać stopy. Ponieważ nie chciał mówić, pobito go i zostawiono pewnego, że wyzionie ducha. Szczęście chciało, że akurat tą drogą przejeżdżał patrol policji. Funkcjonariusze zawieźli go do szpitala, gdzie wyzdrowiał i został przesłuchany. Oczywiście Lucky zeznał, że nie znał ludzi, przez których był torturowany i nie znał ich motywów. Od tego czasu pozostał mu tik w lewym oku, szramy na twarzy i przywarł do niego przydomek, który nosił aż do śmierci. Potwierdzeniem słuszności przezwiska „szczęściarza” był niebywały fart w grach hazardowych.
Nie miejmy złudzeń, że panowie których mordował Luciano byli aniołkami. Właściwie Lucky mścił się pośrednio za fizyczne krzywdy, jakich od nich doznał. Swój przydomek „Lucky” zyskał w początkowym okresie działalności przestępczej. Będąc jeszcze żołnierzem w rodzinie Giuseppego „Joe Bossa” Masserii został schwytany przez ludzi z konkurencyjnego gangu nowojorskiego. Przeszedł tortury, ponieważ cyngle bossa Maranzano chcieli wyciągnąć od niego wiadomość, gdzie ukrył porcję narkotyków. Porwali go do State Island, powiesili na drzewie, po czym ściągnęli mu buty i zaczęli przypiekać stopy. Ponieważ nie chciał mówić, pobito go i zostawiono pewnego, że wyzionie ducha. Szczęście chciało, że akurat tą drogą przejeżdżał patrol policji. Funkcjonariusze zawieźli go do szpitala, gdzie wyzdrowiał i został przesłuchany. Oczywiście Lucky zeznał, że nie znał ludzi, przez których był torturowany i nie znał ich motywów. Od tego czasu pozostał mu tik w lewym oku, szramy na twarzy i przywarł do niego przydomek, który nosił aż do śmierci. Potwierdzeniem słuszności przezwiska „szczęściarza” był też niebywały fart w grach hazardowych.
Był farciarzem i unikał zamachów, bo nie wkurzał donów tak jak inni.