Kutschera nie został zlikwidowany dlatego, że był hitlerowcem. Próbował wprowadzić w Warszawie niespotykany wcześniej terror i za to spotkała go kara. Po śmierci zaś ożenił się.
Franz Kutschera był rdzennym Austriakiem. Początkowo szkolił się na ogrodnika, ale widząc co się dzieje w Niemczech, zapragnął kariery w strukturach rodzącej się III Rzeszy. Włączenie Austrii do Niemiec w 1938 r. przyjął już jako zasymilowany obywatel okrzepłej aryjskiej potęgi. Gdy wybuchła wojna, odłożył na bok obowiązki posła Reichstagu i wyruszył na front. Walczył na terenie Francji, aczkolwiek jak wiadomo z historii, nie napracował się tam zbytnio, gdyż Francuzi pomni krwawych doświadczeń z I wojny światowej, tym razem poddali się prawie bez walki.
Kolejne lata wojny Kutschera spędził jako podkomendny generała Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, jednego z największych potworów jakie miał na stanie Himmler, późniejszego kata Powstania Warszawskiego. Razem pacyfikowali partyzantów w różnych zakątkach Europy. Szczególnie intensywną rzeź przeprowadzali na terenie Białorusi, gdzie Kutschera po raz pierwszy zasłynął ze stosowania bezwzględnych metod terroru.
Trudno powiedzieć czy oddelegowanie go 25 września 1943 na stanowisko dowódcy SS w Warszawie było awansem, czy zepchnięciem na boczny tor. W każdym razie po przybyciu na placówkę i ulokowaniu się w wygodnym apartamencie w Alei Róż, nowy zarządca miał zamiar jakoś się wyróżnić. Miasto chwilę wcześniej przeżyło tragedię powstania w getcie, którego teren zrównano następnie z ziemią. Nie żył premier i Naczelny Wódz, Władysław Sikorski. Nadzieje Polski na utrzymanie powojennej niepodległości i niezależności były już tylko mirażem. I nagle jesienią w stolicy zjawia się człowiek, który postanawia udowodnić, że jest bestią. Zaczynają się coraz częstsze publiczne egzekucje, łapanki, na płotach i ścianach domów wiszą ostrzeżenia, że w razie jakichkolwiek działań partyzanckich, nastąpi jeszcze większa ilość egzekucji. Kutschera jest pewien, że stosując metody terroru, utrzyma to dzikie miasto w ryzach, tak samo jak udawało mu się to robić w Mohylewie na Białorusi. Tym razem przeliczy się.
Armia Krajowa nie wiedziała, z kim ma do czynienia, ponieważ Kutschera nigdzie nie podpisywał się z imienia i nazwiska – na ogłoszeniach i odezwach do Polaków występował jako dowódca policji i SS na dystrykt warszawski. Impulsem do akcji było przypadkowe odkrycie dokonane przez jednego z ludzi AK, Aleksandra Kunickiego. Działał on już w obszarze tak zwanej dzielnicy policyjnej, czyli obrębie śródmieścia, gdzie ulokowały się władze niemieckie, wiedział więc dobrze jak nie zwracać na siebie uwagi. Pewnego dnia zobaczył, jak na plac przed pałacykiem w Alejach Ujazdowskich, gdzie mieściła się siedziba SS, przyjeżdża luksusowy Opel Admiral. Z samochodu wysiadł niemiecki oficer o marsowym obliczu odziany w czarny skórzany płaszcz prosto od Hugo Bossa. Kunicki dostrzegł na ramionach patki generalskie. W Warszawie nie bywało aż tak wielu generałów niemieckich, więc to musiał być ktoś ważny.
Zasadzono się tam drugi i trzeci raz, po czym stwierdzono, że Opel Admiral obywa drogę w dwie strony pomiędzy siedzibą SS a kamienicą przy Alei Róż 2. Oba miejsca dzieli jedynie 150 metrów, a jednak wyglądało na to, że ów generał z jakichś powodów nie chce poruszać się chodnikami. Kolejne dni śledztwa wykazały, że nazywa się on Kutschera. Przekazano tę informację do komendy głównej AK i stało się jasne, że to ten sam człowiek, który terroryzuje Warszawę. Wyrok śmierci wydał osobiście generał „Nil” Fieldorf.
Pierwsza próba zamachu nie powiodła się. Kutscherę coś zatrzymało w Rzeszy, nie wrócił na czas do Warszawy i tym samym nie nadjechał w miejsce przy Parku Ujazdowskim, gdzie czekano na niego z karabinami. Jednak 1 lutego 1944 r. jego godzina wybija. Zaraz po dziewiątej rano wpada w sidła 9-osobowej grupy wydelegowanej przez AK. Szefem ekipy jest Bronisław Pietraszewicz „Lot”, ale główne skrzypce odgrywa Michał Issajewicz „Miś”. To on prowadzi samochód, który zajeżdża drogę Oplowi. Adiutant Kutschery próbuje go wyminąć, ale intruz praktycznie wjeżdża w niego. Dwóch AK-owców podbiega do Opla i z najbliższej odległości otwiera ogień, dziurawiąc karoserię samochodu jak sito. Przerażony Kutschera, któremu nigdy wcześniej śmierć nie zajrzała w oczy, wtula się w tylne siedzenie i liczy na cudowne ocalenie. Do obrony przystępuje za to jego adiutant. Strzela w brzuch szarpiącego za drzwiczki „Lota”. Ten nie odpuszcza – przez szybę zdoła jeszcze kilkukrotnie wypalić w stronę Kutschery. Adiutant wyskakuje z limuzyny, ale pada powalony serią z karabinu. Sąsiedztwo niemieckich placówek powoduje, że w AK-owców sypie się grad kul z broni maszynowej. Ciężko ranny „Lot” słania się, nie może skutecznie dowodzić akcją. W poczynania Polaków wkrada się chaos. Podejmują walkę z pojawiającymi się coraz bliżej nich Niemcami. Zabiją nawet dwóch z nich. Nie mając pewności czy schowany ciągle w samochodzie Kutschera nie żyje, czy jest tylko ranny, znajdujący się pod ciężkim ostrzałem „Miś” wraz z towarzyszem otwierają w końcu drzwi Opla. Kutschera się jeszcze rusza. Zostaje wyciągnięty za fraki na zewnątrz i rzucony na ulicę. „Miś” przystawia mu Parabellum do głowy, po czym dwukrotnie strzela. Kałuża krwi wypływa na bruk. AK-owcy zabierają teczkę generała i czym prędzej rzucają się do odwrotu.
Pokłosie akcji (na zdjęciu we współczesnej rekonstrukcji) okazało się tragiczne. Dwóch uczestników zginęło w strzelaninie po tym jak Niemcy zablokowali mosty, dwóch kolejnych zmarło w wyniku odniesionych ran. Hitlerowcy w odwecie rozstrzelali kilkuset cywilów. Ale nowy dowódca SS na Warszawę już tak odważny jak Kutschera nie był. Terror w zauważalny sposób zmalał.
Spekulowano, że na uroczysty pogrzeb Kutschery przyjedzie z Berlina sam Hitler albo przynajmniej Heinrich Himmler. Nic takiego nie nastąpiło. Kondukt pogrzebowy w wolnym tempie przemierzał drogę od Alei Ujazdowskich na Krakowskie Przedmieście do Pałacu Namiestnikowskiego (obecny Pałac Prezydencki). To co się odbyło w środku było tak upiorne, że nie byliby w stanie wymyślić tego twórcy horrorów. Relację z wydarzenia znamy dzięki agentce AK, Teodorze Żukowskiej, której udało się w przebraniu wejść do środka. Oto po przyjeździe trumny do pałacu, otoczono ją rzędem drzew laurowych, a setki obecnych w kolumnowej sali hitlerowców w mundurach obwieszonych orderami stanęło w ciszy na baczność. Do przodu wystąpiła pochodząca z Norwegii, ciężarna dziewczyna. Jej ubiór wskazywał, że była przygotowana do ślubu. Ale z kim? Z leżącym w trumnie Kutscherą! Ta makabryczna uroczystość, fachowo zwana ślubem junkierskim, miała zagwarantować, że spłodzone przez Kutscherę dziecko będzie nosić jego nazwisko, a narzeczona – otrzyma rentę od hitlerowskiego socjalu.
Michał Issajewicz „Miś” żył najdłużej ze wszystkich uczestników akcji. Na tyle na ile mógł, funkcjonował w komunistycznej rzeczywistości. Brał czynny udział w różnych uroczystościach rocznicowych. Zaczepiany przez ludzi po wojnie, zawsze z pełnym spokojem opowiadał o tym jak dobijał Kutscherę. W 2012 r. spoczął na Powązkach obok wielu swych dawnych towarzyszy broni.
Źródło grafiki: panzergrenadier.net
Ok 10 lat temu czytałam w jakiejś gazecie o podobnym przypadku, który też mniej więcej właśnie wtedy miał miejsce. Rzecz działa się w kraju już nie pamiętam jakim (chyba jakimś egzotycznym i raczej na pewno nie były to Niemcy) i dotyczyła pewnego narzeczeństwa, które wkrótce miało brać ślub, czemu stanęła na przeszkodzie tragiczna śmierć pana młodego. Kobieta uparła się jednak, by mimo wszystko do zawarcia małżeństwa doprowadzić i rozpoczęła naciski na kompetentne organy owego państwa by mimo wszystko umożliwiły jej ślub z nieżyjącym narzeczonym i co ciekawe, zgodę taką dostała… Więc niekoniecznie jest to wymysł drugowojenny ani nawet niemiecki, niemniej jednak jest to chore.
Przerażające fakty.
Trudno tu o jakiekolwiek poczucie triumfu czy radości, skoro za likwidację
potwora zapłaciły setki zupełnie postronnych, niewinnych osób — choćby tych
chłopców aresztowanych za grę w piłkę. Trudno też zaprzeczyć, że gdyby zamachu
nie przeprowadzono, ludzie ginęliby również.
Tragedia braku jakiegokolwiek dobrego wyboru…
Kolejna dobra akcja AK. Zabito łącznie pięciu Niemców, a zginęło 500 naszych.