Robert Rodriguez nakręcił „Maczeta zabija” w 29 dni. Jest to pierwszy film w którym Mel Gibson zagrał jako czarny charakter, ale wcale nie to jest najciekawsze.
Reżyser filmu, Robert Rodriguez poznał prezesa firmy SpaceX, Elona Muska na jednej z imprez w Hollywood. SpaceX prowadzi komercyjne loty orbitalne, ostatnio pisaliśmy o nich tutaj. Niektórzy w Elonie Musku widzą wizjonera i geniusza kalibru Steve’a Jobsa. Panowie przypadli sobie do gustu na tyle, że Musk oprowadził Rodrigueza po swojej firmie i pokazał mu rakietę Sokół. Okazuje się, że inspiracją nazwy był Sokół Millenium z Gwiezdych Wojen.
Ślady tych prywatnych spotkań znajdujemy w filmie. Zły charakter, milioner grany przez Mela Gibsona, jest luźno wzorowany właśnie na Elonie Musku. W filmowej fabryce bohaterowie poruszają się w pojeździe zbudowanym na podwoziu wózka elektrycznego i o karoserii pojazdu antygrawitacyjnego z Gwiezdnych Wojen. Prawdziwy Elon Musk i prawdziwa rakieta Sokół również pojawiają się przez parę chwil na ekranie.
Odrębnym wątkiem jest rola Charliego Sheena, który gra prezydenta USA. Tutaj mamy oczywiście klarowne nawiązanie do ojca aktora, Martina Sheena, który także grał, z dużym powodzeniem, prezydenta w serialu West Wing, tak dobrze wręcz, że wiele osób chciałoby głosować na niego w prawdziwych wyborach.
W jednej z filmowych scen prezydenta budzi w nocy telefon. Słuchawkę odbiera leżąca z nim w łóżku kobieta, następnie przechodzi z rąk do rąk dwóch kolejnych zaspanych kobiet i wreszcie trafia do niego samego. Głośna była swojego czasu sprawa z życia prywatnego aktora, kiedy wydało się że wydaje milion dolarów rocznie na prostytutki i mieszka z nimi. W szczytowym momencie swojej kariery, Charlie Sheen zarabiał 1.8 miliona dolarów za każdy odcinek serialu „Dwóch i pół mężczyzn”. To absolutny rekord w branży telewizyjnej. Charlie przez swoje wybryki obyczajowe i narkotykowe stracił tę lukratywną rolę, schedę w serialu przejął po nim Ashton Kutcher.
Charlie Sheen jest w napisach końcowych przedstawiany jako debiutujący na ekranie Carlos Esteves, to był jego własny pomysł. Niektórzy widzą to jako świetny dowcip, bo przecież aktor jest powszechnie znany z ról filmowych i telewizyjnych. Prawdziwy dowcip polega na tym, że to jego prawdziwe imię i faktycznie pod tymi imieniem grał pierwszy raz. Ojciec Charliego, Ramon Esteves, zaczął używać scenicznego imienia Sheen na początku kariery w Hollywood. Charlie, znaczy Carlos poszedł w ślady ojca, natomiast jego brat Emilio Esteves, również aktor zawsze występował pod prawdziwym nazwiskiem.
Zródło grafiki: Open Road Films
Od czasu El Mariachi coraz więcej jest u Rodrigueza smaczków, a coraz mniej akcji.
Film tak słaby jak kulas dodatkowo podpompowany znaczną ilością CO2. Prymitywna fascynacja Rodrigueza kinem explo i zwyczajnym przygodowym ogranicza się do przetykania Maczety 2 motywami z różnych półek. Jest i Russ Meyer (kobitki w stylu Tury Satany), aluzje do Bonda, karate, SF z lat 50-tych. Żadnej obróbki, tylko gotowe klisze. Najbardziej beznadziejna rzecz, jaką widziałem od miesięcy.
O ile pierwsza część miała własny styl wewnętrzny i w dużej mierze polegała na prezentacji postaci, o tyle druga musi już sięgać po więcej odwołań. W ten sposób gubiona jest trochę spójność. Gościnnie przyjęte są przeróżne gwiazdy i każda jest sparodiowana. Jest Lady GaGa i jej bulgocący biust, jest Antonio Banderas, jest Mel Gibson, maniak, który ze science fiction tworzy science reality. Są bogate nawiązania do Gwiezdnych Wojen, pojedyncze do Mad Maxa i masy innych klasyków. Jest sporo odwołań do twórczości Rodrigueza i elementy żywcem wyjęte z jego wcześniejszych filmów. W moim osobistym odczuciu nawiązań jest tu aż za dużo i nie mają one spójności.
Jednocześnie film sprawia wrażenie jakby był dokładnie tym co sobie zamierzył. Brakuje tu autorskiej niekonsekwencji i jakiegoś udawania, Maczeta to po prostu Maczeta. Rodzi to nadzieję, że Rodriguez wie co robi i film odbiorców znajdzie. Ja uważam, że trzeba mieć specyficzne grono znajomych (bo samemu to, w pełnym tego słowa znaczenia, masochizm i strata pieniędzy). Ja się szczerze cieszę, że za obejrzenie żadnej części nie zapłaciłem ani grosza i załapałem się na DVD albo darmowy pokaz w kinie. Okazją do rozmów o absurdach Maczeta zawsze będzie, ale obejrzeć go drugi raz to strata czasu.
Od strony technicznej film prezentuje się jak na przedstawiciela kina klasy B przystało. Niektórzy aktorzy fenomenalnie przeszarżowują swoje role, inni są dokładnie tak samo drętwi jak zawsze, a jeszcze inni dają się ponieść prądowi fikuśnej fabuły. Efekty specjalne biją po oczach, potęgując wrażenie „taniości” filmu. Stylistycznie więc, „Maczeta zabija” to produkcja bez zarzutu, która doskonale wygrywa motywy znane z tej „złej strony kina”. Gorzej jednak, że to produkcja ze wszech miar wtórna. „Maczeta zabija” jest jak żart, który ktoś opowiedział Wam o kilka razy za dużo, jak guma do żucia, która straciła smak, a teraz wkurzająco przyczepiła się do Waszego buta. Nic w tym filmie nie jest oryginalne, absolutnie wszystko widzieliśmy w pierwowzorze. To odgrzewany kotlet, który zamiast rozbudowywać legendę uniwersum, efektownie ją dobija. Zawsze uważałam, że materiału z fałszywego trailera starczy tylko na jeden film, ale byłam ciekawa jak z niełatwym zadaniem stworzenia czegoś z niczego poradzi sobie Robert Rodriguez. Tym razem reżyser poległ na całej linii tworząc produkcję kulawą i daleko gorszą niż to co zaoferował nam kilka lat temu.